Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fantastyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Fantastyka. Pokaż wszystkie posty
Barbara Augustyn - Czarna Krew

Barbara Augustyn - Czarna Krew

 


Fabułę każdej powieści, a szczególnie tej, która bazuje na jakiejkolwiek przygodzie można porównać do struny w instrumencie. Za szybka, za głośna akcja może wywołać ból głowy i niezrozumienie, z drugiej strony zbyt wolna i przeciągnięta doprowadza do znudzenia i rozstrojenia. W obu przypadkach tracimy zainteresowanie, a tego raczej nie chcemy. Szczególnie istotne jest to w debiutach literackich, za pośrednictwem których dajemy ich autorom szansę bądź szanse w zależności od tego na jak dużo jesteśmy w stanie nagiąć swoje wysublimowane gusta. Nie ukrywajmy jednak, że to właśnie od pierwszego wejrzenia w książce albo zakochujemy się, albo wiemy, że chemii nie będzie. Barbara Augustyn rzuciła się na bardzo głęboką wodę debiutu zaczynając od takiego a nie innego gatunku literackiego. Woda jest tym głębsza, im (nadal pozostając w fantastyce) głębiej wchodzimy w ten wiedźmiński klimat, który czy czytelnik chce, czy nie chce, w większości przypadków będzie trafiał do niego przez pryzmat Sapkowskiego białowłosego rzeźnika. Jakie jest pierwsze wrażenie po przeczytaniu? Czy autorka rzucając się w te fantastyczne głębokie odmęty skonstruowała chociaż tratwę, która poniesie ją w nieznane?

Już po pierwszych kilkudziesięciu stronach okazuje się, że warsztat pisarski Pani Barbary pozwala jej nie tyle dryfować po fantastycznych wodach, ale śmiało płynąć po nich wielkim statkiem bez obaw o jakiekolwiek sztormy. W Czarną Krew wchodzi się z miejsca jak gorący nóż w masło i nie odkłada się jej póki coś nie zmusi nas do tego. Począwszy od unikalnego nazewnictwa, którego nie spotkałem nigdzie do tej pory, poprzez kreację świata, w którym magia ma kolor, którego nikt jeszcze nigdy nie wymyślił, skończywszy na postaciach z krwi i kości, które, mimo iż autorka osadziła w powieści drogi, tę zdecydowanie ważniejszą podróż przechodzą na naszych oczach w swoich własnych umysłach.

Czarna Krew opowiada o losach czterech postaci, strzępka Gardomira, strzępka Czabóra, wiedźmy Goryczki oraz wiedźmy Malwy. Magia rządziła światem od zawsze. Za czasów dziewięciu najpotężniejszych magów, zwanych Ilustratorami rządy te pozwalały kontrolować magię w sposób uporządkowany i trzymały ją w jako takich ryzach. Po ich zniknięciu świat rozdarł się nie tylko geograficznie. Z uporządkowanej dotychczas formy magii narodził się chaos, który powołał do życia istoty parające się czarodziejstwem w nieznany nawet im samym dotąd sposób. Skoro równowaga została zachwiana, swoją obecność coraz częściej zaznaczały upiory, ghule, ażdachy, kikimory, bazyliszki, strzygi, Kamienne Matki i inne plugastwa. Z chaosu zrodziły się również m.in. wspomniane przeze mnie strzępki, posiadające umiejętności absorpcji ludzkich i nieludzkich dusz do wnętrza swoich umysłów i przetrzymywania ich tam, jako odtąd tzw. Pszczoły.

Jak na gatunek fantastyczny przystało, spodziewać się należy żmudnego wątku próby przywracania kształtu świata do poprzedniej miłej formy. Nic bardziej mylnego, autorka nie stawia tego za cel podróży głównych bohaterów i za to pragnę jej podziękować. Tu do żadnej postaci nie można przypiąć łatki jednoznacznie dobrej bądź złej, a jako takie określić jedynie czyny każdej z nich w danym momencie i w nieustannej walce z własnymi wewnętrznymi demonami.

Im dalej w las tym więcej drzew i choć świat m.in. żyjących twierdz stworzonych przez Barbarę cudownie zachwyca to nie da się nie wspomnieć o kilku niedoskonałościach. Minus to fakt degradacji postaci Gardomira z bardzo intrygującej w coraz nudniejszą, a w ostateczności wyblakłą, jakby wytartą z tego wszystkiego, co tak bardzo w niej ciekawiło. Kosztem tego dostajemy postaci wydawałoby się drugoplanowe, które swojej jaskrawości nie tracą w ogóle albo tracą jej tak nieznaczną ilość, że jest to praktycznie niezauważalne. Wiedźmy, które od początku denerwują albo zachwycają to przykład tego jak tworzyć postać, która nie jest nijaka, bo jednak jakieś emocje w nas wywołuje. Cała misternie konstruowana narracja bazująca na staropolskim klimacie bierze jednak w łeb wrzucając w wiedźmie usta słowa, przez które z intrygująco zabawnych, stają się drażniąco i żenująco śmieszne. Na szczęście takich elementów w Czarnej Krwi jest jak na lekarstwo.

Podsumowując, powieść mimo wszystko bardziej intrygowała niż drażniła. W żadnym wypadku nie męczyłem się podczas czytania, a to przy debiucie ma ogromne znaczenie. Liczę na to, że Barbara Augustyn podniesie poziom w swoich kolejnych dziełach, natomiast już teraz utrzymując go na poziomie równym temu w Czarnej Krwi może liczyć na rzeszę głodnych fanów. To jest po prostu kawałek bardzo dobrej fantastyki, którą chce się zgłębiać bardziej i bardziej. 

AUTOR: Barbara Augustyn

TYTUŁ: Czarna Krew

GATUNEK: Fantastyka

DATA WYDANIA: 06.05.2025r

LICZBA STRON: 304

WYDAWNICTWO: Zysk i S-ka

ISBN: 9788383355313

OCENA: 🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟 (7/10)

PoważnieNiepoważny

Tomasz Harasimiuk - Vezuwia (preludium)

Tomasz Harasimiuk - Vezuwia (preludium)

 


Co, jak co, ale wnętrze nie do końca jeszcze wygasłego wulkanu wydaje się dość mocno średnim miejscem na budowanie osady. Nawet jeżeli wulkan wybuchnie za tysiąc lat to… nadal wygrywa z osadą jeden do zera. Taką tytułową podzieloną na klasy społeczne „Vezuwię”, określoną przez jedną z postaci, jako „szczyt cywilizacji, w której każde maleńkie ziarnko ryżu zna swoje miejsce w misce”, stworzył w swojej debiutanckiej powieści Pan Tomasz Harasimiuk. To tu poznamy losy pewnego „elektryka”, którego celowo wziąłem w cudzysłów, pewnych starających się rozwikłać zagadkę bliźniaków, poszukiwanej z powodu jednego wybryku pani kapitan oraz zamaskowanego jegomościa, lubiącego szachy. Ale od początku…

Rerający (nadal mnie zastanawia co oprócz poczucia humoru kierowało człowiekiem, który wymyślił to słowo jako określenie niemożności wymówienia litery r przez osoby z wadą wymowy. Brawo!) Felix, a w zasadzie Ter-Rarem (co znaczy wg języka, którym się posługuje – Ten Szczęśliwy) lub Tey-Lachem, kiedy on to wypowiada (co znaczy wg języka, którym się posługuje – To Śmieszne) planując zmiany znajduje się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie. Uznany za elektryka, którym rzecz jasna nie jest, pozwala, aby to los nim sterował, nawet jeżeli doprowadzi go do zupełnie nieznanych rejonów, co też ów los czyni. Kiedy tajemniczy Khada stawia Felixa przed wyborem wypełnienia zleconej mu misji infiltracji planującej bunt robotniczej vezuwiańskiej grupy pracowniczej lub natychmiastowej śmierci, okazuje się, że młody, czarnoskóry chłopak tak naprawdę wyboru nie ma. Problem buntu natomiast to jedno, drugie to fakt, że w Vezuwii zaczynają ginąć ludzie.

Na temat autora w Internecie znaleźć za wiele nie można, ale z pewną dozą prawdopodobieństwa stwierdzam, że jego zawód wyuczony to elektryk. Skąd taki trop? Pomimo, że „Vezuwię” można znaleźć na popularnych książkowych portalach, buszując w gatunku fantastyka, science-fiction to blisko 70% jej treści stanowi raczej podręcznik studenta wydziału elektryki. Przejście przez kilkadziesiąt stron każdego rozdziału dotyczącego Felixa powinno być obowiązkowe dla kierunku elektrotechniki. Nie wiesz co to rezystancja? Pan Tomasz ci to wyjaśni. Masz problem z zamknięciem obwodu tak, aby prąd popłynął? Z Panem Tomaszem to nic trudnego. Ponadto chciałbyś być może zgłębić tajniki elektryki z całą tą zawodową mniej lub bardziej profesjonalną nomenklaturą? Masz przed sobą mnóstwo treści dotyczącej definicji prądu samego w sobie, oporu, przesyłu energii, napięcia fazowego, uziemienia, przewodów ochronnych, izolacji, dielektryków, żył, drutów, linek, schematów, rozdzielnic, puszek, bezpieczników i wiele wiele innych, a to wszystko okraszone środowiskiem zwyczajnych wielkich upoconych chłopów, którzy w każdym zakładzie produkcyjnym czy przetwórczym zachowują się, żartują i wyglądają tak samo. Aż dziwne, że w książce nie doświadczyliśmy wzorów na wyliczenie np. natężenia prądu w sieci, chociaż nie… i to z tego, co kojarzę się wydarzyło, choć nie wyeksponowane na środek strony.

Jeżeli liczysz natomiast, że poczytasz o przygodach Felixa, nieskupiających się stricte na rozpoznawaniu faz i okablowania w Vezuwiańskiej elektrowni to muszę cię zmartwić. Pozostałe 30% książki sunące po fabularnych torach poza chłopcem współdzielone jest jeszcze ze śledztwem w innej części osady, gdzieś non stop zmierzającą panią kapitan oraz tajemniczym Khadą, który nawet jeśli czasem brzmi pyszałkowato to robi przysłowiową robotę w Vezuwii i ciągnie całą tę powieść, dając namiastkę prawdziwej ciekawości.

Autora bardzo szanuję za warsztat pisarski, ponieważ tego niewątpliwie jest rzemieślnikiem oraz za ogólny pomysł na tę książkę. Osada w wulkanie? Brzmi niepokojąco, ale nigdy nigdzie nie miałem okazji o czymś podobnym poczytać. Prąd nie tylko wyposaża prawie całą osadę w elektryczność, ale zasila również ludzi. Mieszkańcy Vezuwii czerpią sobie energię z sieci, jakby siorbali przez bombillę yerbę z matero. Vezuwia jest oczywiście podzielona na klasy społeczne, które im „gorsze” tym wyższe piętra zajmują, jednakże wobec odwróconego oznaczenia te wyższe znajdują się w wulkanie najgłębiej, zatem w przypadku ewentualnego wybuchu tylko ci „godni” z niższych pięter są w stanie się uratować.

To wszystko można było tak fajnie rozwinąć, ponieważ sama historia „Vezuwii” już jest ciekawa. Autor postanowił jednak olać wątek i skupić całą uwagę czytelnika na definicjach, które ten zapamięta tak długo, jak długo pozostanie na stronie, na której owa definicja się znajduje. Dałem się niestety nabrać na tę pozycję, mimo, że Pan Tomasz przecież napisał na tylnej okładce: NAPIĘCIA, intrygi spiski… Do napięcia jednak trzeba różnicy potencjałów, jak głosi nauka. W „Vezuwii” potencjał jest na pewno niezerowy, ale mam wrażenie, że cały czas niewykorzystany, zatem ukierunkowany ruch elektronów zwany prądem, przez książkę niestety nie płynie. 

AUTOR: Tomasz Harasimiuk

TYTUŁ: Vezuwia

GATUNEK: Fantastyka, Science-Fiction

DATA WYDANIA: 13.05.2025r

LICZBA STRON: 438

WYDAWNICTWO: Novae Res

ISBN: 9788383737966

OCENA: 🌟🌟🌟🌟 (4/10)

PoważnieNiepoważny

Witajcie w Zaklętej Krainie / Jacek Piekara

Witajcie w Zaklętej Krainie / Jacek Piekara

 


Od jakiegoś czasu obserwuję trend wydawania pierwszych powieści autorów, którzy obecnie są już znani i lubiani. W ten trend wpisała się również książka „Witajcie w Zaklętej Krainie”, która jest zbiorem pierwszych powieści i opowiadań Jacka Piekary.

W polskiej fantastyce Piekara to nazwisko, które zna większość fanów tego gatunku. Jego cykl o inkwizytorze rozpalał wyobraźnię czytelników począwszy od lat 00’ przez kolejne 15 tomów. Tym razem mamy okazję przeczytać jego pierwsze dzieła, które nie są aż tak znane (a na pewno nie przez młodszych czytelników), do tego bez dodatkowej redakcji – w oryginalnej formie.

Pierwsza część książki to „Imperium – smoki Haldoru” - debiut pisarski Piekary z roku 1987 (autor miał wówczas 22 lata!). Ilości wprowadzonych na początku bohaterów mógłby mu pozazdrościć sam George R.R. Martin. Już w tej powieści widać, że autor ma dryg do fantasy, jednak moim zdaniem prawdziwym smaczkiem tego zbioru jest „Pani Śmierć” czyli powieść o Conanie Barbarzyńcy. Nie muszę chyba wspominać, że jest to dość unikalna powieść, ponieważ nigdy żaden inny polski autor nie brał na warsztat tej postaci. Tymczasem Piekara ukazuje nam historię Conana, gdy ten jest już na „emeryturze”. Jak to jednak bywa z wielkimi wojownikami, emerytura zostaje brutalnie przerwana przez porwanie jego żony. Conan wyrusza więc znowu w drogę i jest to naprawdę barwna podróż. W powieści „Pani Śmierć” oraz kolejnych opowiadaniach widać już styl Piekary, który oszlifowany widzieliśmy również w cyklu o Mordimerze Madderdinie. Jest on niezwykle dosadny - autor nie unika brutalnych scen, realistycznie oddaje nawet sprawy fizjologiczne. Historie wciągają nas od pierwszych stron, bardzo szybko poznajemy bohaterów i zaczynamy im kibicować (nawet, jeżeli robią rzeczy moralnie wątpliwe). Postaci kreowane przez Piekarę są wielowymiarowe. Nie ma tu opozycji szlachetny rycerz – zły najeźdźca, bohaterowie często muszą wybierać mniejsze zło, podejmować kontrowersyjne decyzje i mierzyć się z ich konsekwencjami. Jest tu i strach i ambicje do rządzenia, a także wiele moralnych dylematów. Ta antologia dzieł Jacka Piekary to zarówno dobra książka na początek przygody z fantastyką jak i miły dodatek dla wszystkich fanów autora, a także pozycja obowiązkowa dla osób, które wolą bardziej mroczne oblicze fantasy.

Tytuł: Witajcie w Zaklętej Krainie
Autor: Jacek Piekara
Data wydania: 2025-04-23
Wydawnictwo: Wydawnictwo Zysk i S-ka
Liczba stron: 640
ISBN: 978-83-8335-524-5
W poszukiwaniu swojej drogi czyli „Księgi mroku" J.A. White'a

W poszukiwaniu swojej drogi czyli „Księgi mroku" J.A. White'a


Od dawna chciałam przeczytać Księgi mroku J.A. White'a, ale jak to zwykle bywa, stos był wysoki, a książek tylko przybywało. Ponownie przypomniałam sobie, że miałam taki plan kiedy zobaczyłam, że książka została zekranizowana w formie serialu i jest dostępna na Netflix pod tytułem Straszne historie. I znowu, miałam czytać, ale coś mnie rozproszyło. Dlatego teraz kiedy książka wpadła w moje ręce postanowiłam, że musi zostać przeczytana teraz natychmiast.

Pewnej nocy nastoletni Aleks w pośpiechu opuszcza mieszkanie. Pozornie tylko na chwilę, ale nieoczekiwanie dla niego, wielkiego miłośnika horrorów, zamiast szybko wrócić do domu, chłopiec ląduje w rzeczywistości, która z całą pewnością ma więcej grozy niż by sobie tego życzył. Aleks musi stawić czoła magicznemu mieszkaniu oraz jego mieszkańcom, a ceną jego życia jest to, aby każdego wieczora dzielił się jakąś mroczną historią. Jednak jeżeli nastolatek chce jeszcze kiedykolwiek zobaczyć swoją rodzinę musi uciec z mieszkania, a do tego będzie musiał zaleźć w sobie spore pokłady siły i odwagi oraz wykazać się nie lada sprytem. Tymczasem może się okazać, że to co z wierzchu wydawało się najgroźniejsze wcale takie nie jest, a prawdziwy mrok ukrywa się w zupełnie innym miejscu.

Muszę przyznać, że Ksiegi mroku były dla mnie lekturą zaskakującą. Ktoś mógłby powiedzieć, że to ot, nieco mroczniejsza fantastyka, ale kompletnie się z tym nie zgadzam. Bardzo interesujący i łamiący schematy był motyw mrocznych opowiadań oraz ich autora lubującego się w grozie. Młody chłopak piszący mroczne opowiadania i prawdziwie ekscytujący się duchami, zombie, wampirami i tak dalej to jak dla mnie osoba dosyć łatwa do wyobrażenia. Podobnie jak to, że chłopiec obawia się, że ponieważ jego zainteresowanie mocno nietypowe, to coś z nim jest nie tak. Rozwinięcie tego wątku odrobinę złamało mi serce, być może także dlatego, że tak niedawno skończyłam oglądać pierwszy sezon serialu The Pitt, ale jedno jest pewne – to naprawdę dobry i moim zdaniem bardzo potrzebny motyw, zwłaszcza w męskiej narracji.

Całość miała świetny klimat, sporo się działo, a wyobraźnia autora nie zna granic. Opowieść o wydarzeniach ze szklarni była naprawdę świetna i dowodziła, że J.A. White’a doskonale wie jak zaniepokoić czytelnika. Bardzo podobało mi się również zakończenie! Środek książki momentami mi się dłużył, ale rozwiązanie zagadki jednorożcowej dziewczynki oraz to co wydarzyło się dalej, było dla mnie kompletnie nieoczekiwane, a przez to niesamowicie wciągające. Mroczny klimat historii nie pozwala nawet poczuć się pewnie w kwestii tego czy zakończenie będzie szczęśliwe, czy jednak sytuacja wymknie się wszystkim spod kontroli.

Nie dość, że historia opisana w Księgach mroku jest nieszablonowa, to jeszcze bardzo dobrze napisana – przyjemna językowo, wyraźnie skierowana do nastoletniego czytelnika, a motyw opowiadań (i komentarzy) świetnie rozegrany zarówno od strony wizualnej, jak i fabularnej. Mroczne opowiadania miały w sobie nutę grozy, ale nie wydaje mi się, by faktycznie mogły kogoś przestraszyć, więc w mojej opinii nastolatkowie mogą ją czytać bez obaw, podobnie starsi czytelnicy, nawet Ci wrażliwi na straszne rzeczy.

Księgi mroku miały w sobie wszystko czego czytelnik może sobie zażyczyć – są oryginalne, intrygujące, dobrze napisane, a w dodatku do ostatniej chwili zaskakują. Oczywiście nie każdy odnajdzie się w motywie głównym – pisaniu mrocznych opowiadań i uwięzieniu przez złą wiedźmę, ale jeżeli czytelnik to lubi, to moim zdaniem książka J.A. White’a zdecydowanie zasługuje na swoją szansę! Potem pozostaje nam już tylko porównać wrażenia z lektury z serialem, co z całą pewnością wkrótce zrobię i ja. :)

Tytuł: Księgi mroku
Tytuł oryginału: Nightbooks
Autor: J.A. White
Tłumaczenie: Paulina Zagórska
Data wydania: 2021-10-15
Wydawca: Babaryba
Liczba stron: 320
ISBN: 978-83-6296-588-5


Za możliwość lektury bardzo dziękuję wydawnictwu Babaryba :)

Zrecenzowała: Marta z bloga W sercu książki
W jazzowym duchu czyli „Księżyc nad Soho" Bena Aaronovitcha

W jazzowym duchu czyli „Księżyc nad Soho" Bena Aaronovitcha

O Benie Aaronovitchu i jego cyklu Rzeki Londynu czytałam bardzo wiele pochlebnych słów, przede wszystkim jako o klasyce urban fantasy. Nie bez znaczenia były także uwagi o tym, że jest to tak zwane męskie fantasy z policjantem w roli głównej – ponieważ nie przepadam za takim szufladkowaniem, to tym bardziej chciałam tej lektury spróbować. Kiedy więc miałam okazję chwyciłam za pierwszy tom czyli Rzeki Londynu.

Okazało się, że była to intrygująca książka, fantastyka, która faktycznie łamała pewne schematy, miała w sobie wibrację znaną z amerykańskich procedurali a przy tym nowoorleański sznyt. Jej czytanie sprawiło mi przyjemność, choć równocześnie dostrzegałam w niej piętno dekady, która minęła od czasu gdy pan Aaronovitch ją pisał. Jednak z racji na przychylne opinie wielu znawców fantastyki, których opinie sobie cenię, postanowiłam dać Rzekom Londynu kolejną szansę i tak moje ręce wpadł Księżyc nad Soho, a ja zabrałam się do lektury.

Londyński policjant pracujący „w wydziale przestępstw gospodarczych znanym jako Szaleństwo” Peter Grant, dostrzega że do ciała zmarłego saksofonisty jazzowego, który rzekomo umarł na zawał podczas występu, przywiązana jest pewna charakterystyczna melodia z lat trzydziestych. To tak zwane vestigium, które jest ściśle związane z magią, jednak znalezienie jej powiązań z Cyrusem Wilkinsonem nie jest tak proste jak Peter miał nadzieję. Szybko okazuje się, że saksofonista nie jest jedyną ofiarą, a w Soho było znacznie więcej tajemniczych zgonów powiązanych z muzycznym światem. Tylko czy można umrzeć na jazz? Im dłużej dochodzenie trwa, tym Grant coraz mocniej chce się tego dowiedzieć, tym bardziej, że sprawa staje się osobista kiedy okazuje się, że związany z nią może być także pewien wybitny choć niespełniony artystycznie muzyk, a prywatnie ojciec Peter.

Po raz kolejny Ben Aaronovitch prowadzi nas mniej lub bardziej zatłoczonymi uliczkami Londynu. Czasami odwiedzamy puby, czasami domy, czasami posterunki, a bywa i tak, że razem z Grantem lądujemy w rzece. Wraz z dochodzeniem skaczemy w czasie, szukamy elementów wspólnych, a równolegle uchylamy rąbka tajemnicy dotyczącego przeszłości szefa Szaleństwa. W dodatku oprócz sprawy dotyczącej jazzowych śmierci pozostawiających melodie na zmarłych, dochodzi także do odrażających zbrodni, które nijak nie mogą uchodzić za zgony naturalne. Niestety Thomas Nightingale wciąż nie doszedł do siebie po wydarzeniach wieńczących Rzeki Londynu, więc póki co Peter musi samodzielnie prowadzić swoje magiczne dochodzenia, a żmudną policyjną robotę osładza mu urocza Simone Fitzwilliam.

W niektórych momentach fabuła zaskakuje, w innych idzie utartymi szlakami, a jednak Księżyc nad Soho intrygował mnie do samego końca. Równocześnie, choć został wydany w tym samym roku co Rzeki Londynu, to w mojej opinii znacznie mniej trącał myszką, aczkolwiek wciąż pojawiają się trudne momenty. Akcja jest dynamiczna, w stosunku do poprzedniej części było nieco mniej wątków „rzecznych”, a więcej policyjnych, dowiadujemy się również nieco więcej o funkcjonowaniu magii i o jej nauczaniu. Całość czyta się dosyć lekko, a wątek jazzu wprowadza przyjemny klimat.

Cieszę się, że dałam panu Aaronovitchowi kolejną szansę, bo Księżyc nad Soho jest w mojej opinii książką znacznie lepiej napisaną niż jej poprzedniczka. Intensywnie wybrzmiewa tu wątek policyjny, londyński i magiczny, a wszystko to w jazzowym rytmie. Drugi tom cyklu sprawił mi całkiem sporą przyjemność czytelniczą i muszę przyznać, że czekam na Szepty pod ziemią.


Tytuł: Księżyc nad Soho
Tytuł oryginału: Moon Over Soho
Autor: Ben Aaronovitch
Tłumaczenie: Agnieszka Kalus
Data wydania: 2025-04-15
Wydawca: Zysk i S-ka
Liczba stron: 384
ISBN: 978-83-8335-456-9


Za możliwość lektury bardzo dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka

Zrecenzowała: Marta z bloga W sercu książki
Philip K. Dick - Labirynt śmierci

Philip K. Dick - Labirynt śmierci

 


Zapytany o podsumowanie jednym słowem całokształtu twórczości Dicka, odpowiedziałbym: dziwny. Zapytany o to samo w przypadku Labiryntu śmierci, dodałbym: dziwny i (jak większość przymiotników) stopniowalny. Treść tej książki doskonale to oddaje. W drodze od początku do końca, historia z dziwnej ewoluuje w dziwniejszą, aż ta przepoczwarza się w najdziwniejszą. Sama końcówka jednakże wszystko wynagradza.

Zapytany o podsumowanie jednym obrazem całokształtu twórczości Dicka, odpowiedziałbym zapewne: obraz wnętrza ludzkiego umysłu. Zapytany o to samo w przypadku Labiryntu śmierci, dodałbym: wnętrze zaburzonego umysłu człowieka z depresją, gdyż taki to obraz wykreowałem patrząc na ten brak nadziei, brak wiary i ponure, niepokojące środowisko planety Delmak-O.

Zapytany o to, co czuję za każdym razem, kiedy chwytam za książkę Dicka, przyznałbym się do niepokoju. Zapytany o to samo w przypadku Labiryntu śmierci, mógłbym dopowiedzieć: niepokój związany z odczuwaniem na sobie wzroku książkowych postaci, zupełnie tak, jakby wpatrzone we mnie z różnych kątów pokoju, oczekiwały moich reakcji na losy, jakimi obdarzył ich autor. Uczucie co najmniej… dziwne.

Zapytany o to, dlaczego zaczytuję się w dziwnych, wywołujących uczucia graniczące ze stanami lękowymi książkach Dicka, odpowiedziałbym: cśśś, pogadamy, jak skończę czytać. To jest zbyt dobre, żeby przerywać.

Ben Tallchief, Seth Morley wraz z żoną Mary, Sue Smart, Ignatz Thugg, Glen Belsnor, Tony Dunkelwelt, Wade Frazer, Roberta Rockingham, Betty Jo Berm, Maggie Walsh, Ned Russell, Bert Kosler oraz Milton Babble to czternastka, która została w wyniku różnych zbiegów okoliczności zesłana na planetę Delmak-O w niewiadomym celu. Wszystko wskazuje na to, że to podróż tylko w jedną stronę, a jedyna łączność z resztą świata bierze w łeb od razu po wylądowaniu ostatniego podróżnika. Tu zaczyna się proces powolnego rozwiązywania zagadki. Każde z nich ma inną fobię, każde z nich jest w innym wieku, wszyscy są specjalistami w przeróżnych dziedzinach i wszyscy mają zupełnie różne zainteresowania. Co to za przedziwne miejsce? Kto ich wszystkich tu zgromadził? Bo co do faktu, że komuś na tym zależało, wszyscy czternaścioro zgadzają się całkowicie. To jest dziwne, ale fakt śmierci jednej z osób w dziwnych okolicznościach sprawia, że robi się jeszcze dziwniej.

Dla znających życiorys Dicka nie powinno być nowiną, że ten czerpał wenę do kolejnych swoich powieści podczas stanów, w jakich się często znajdował. Mniejsza o to, czym wywołanych. Rzekomo często doświadczał mistycznych, abstrakcyjnych wizji dotyczących m.in. Jezusa.
W Labiryncie śmierci wątek religijny nie tyle przewija się przez powieść, co stanowi integralną jej część, na której wszystko bazuje. Religia przedstawiona w powieści, jak mówi sam autor, nie jest pokrewna żadnemu znanemu wyznaniu. Powstała w wyniku próby stworzenia abstrakcyjnego, logicznego systemu religijnego opierającego się na niepodważalnym założeniu, że Bóg istnieje. Cała czternastka (no może prawie cała) zdaje się to wiedzieć, doświadczając na co dzień dowodów jego egzystencji i skutków jego skłonności do ingerowania w ich życie. Pośrednio lub bezpośrednio poprzez autorskiego Konstruktora, Chodzącego Po Ziemi, Orędownika oraz Niszczyciela Formy, czyli cztery Boże Manifestacje. Ależ się to Dickowi udało! A przewijające się przez karty powieści rysunki Wojciecha Siudmaka czynią z tej pozycji piękny, choć niepokojący majstersztyk.

Labirynt śmierci to lektura, która z taką siłą, z jaką może wciągnąć, może również odepchnąć. Warto jednak dotrzeć do końca, ponieważ końcówka, czyli moment, w którym wszystko się wyjaśnia to właśnie sci-fi, którego choć może w treści brakować, powoduje że o książce zapomnieć nie można. Na takie zakończenie nie sposób wpaść, czytając, choć co nieco można się domyślać.

Nie chcę tego robić, ale jeżeli musiałbym się czegoś czepić, postawiłbym na jednowymiarowe postaci. Mimo to, że bohaterowie różnią się od siebie pod każdym względem, każda z nich zlewa się w jedną, kiedy otwiera usta. Dobrze jednak, że Dick w powieści bardziej niż w celu poczynienia pewnych psychologicznych obserwacji na temat sylwetek każdej uwięzionej na Dalmak-O postaci, wystawia nam je po to, ażeby prześwietlić ich wzajemne relacje, ponieważ jak twierdził, człowiek żyje w osobnym (swoim) świecie nie tylko dlatego, że z natury jest samotny, ale dlatego, że nie potrafi pokonać barier komunikacji. Czy „Dalmak-Owiczom” się to udało, sprawdźcie sami. 

AUTOR: Philip K. Dick

TYTUŁ: Labirynt śmierci

GATUNEK: Fantastyka, Science-Fiction

DATA WYDANIA: 25.02.2025r

LICZBA STRON: 272

WYDAWNICTWO: Rebis

ISBN: 9788380622555

OCENA: 🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟★★ (8/10)

PoważnieNiepoważny


Dawid Ilów - Książę Liam i Zakon Smoków

Dawid Ilów - Książę Liam i Zakon Smoków

 


Czy można być jednocześnie dzieckiem i dorosłym? Choć historia zna takie przypadki, nadal wydaje się to być mocno wątpliwe. Ponieważ nie udało mi się znaleźć praktycznie żadnych informacji na temat autora, a sugerując się tym, co i w jakim stylu napisał – można odnieść wrażenie, że mamy do czynienia z takim właśnie przypadkiem. No chyba, że przygody Księcia Liama i Zakonu Smoków spisały dwie osoby, ze znaczną różnicą wieku pomiędzy sobą, debiutujące pod literackim pseudonimem Dawid Ilów.

Wspomniany Liam to bardzo młodo osierocony książę, wydawałoby się, przyszły królewski dziedzic, który wyrusza na życiową misję, aby raz na zawsze pokonać zło, rozrastające się na całą krainę Eridal oraz odkryć swoje prawdziwe przeznaczenie (w sumie to głównie po to drugie). Od najmłodszych lat odczuwa dziwną więź ze smokami oraz potrzebę zgłębiania wiedzy na ich temat. Nie wiedział jednak jeszcze wtedy, że to właśnie od niego zależeć będzie przywrócenie dawniej zbudowanej i długo pielęgnowanej przez jego rodziców harmonii panującej pomiędzy wszystkimi istotami w krainie, kiedy ta została brutalnie zachwiana tuż po tragicznej śmierci królewskiej rodziny. Kiedy ten bolesny rozdział w historii królestwa zostaje wykorzystany przez bezwzględnie okrutnego stryja Liama do objęcia tronu, wydaje się oczywiste, że to właśnie chłopak musi zrobić wszystko, co w jego mocy, aby przywrócić dawny porządek. Do tego jednak potrzeba mnóstwa wiedzy, czasu i umiejętności. Ku jego szczęściu trafia na odpowiednie osoby, które są w stanie dać mu to pierwsze, poświęcić to drugie i nauczyć tego trzeciego.

„Książę Liam i Zakon Smoków” to dla mnie wielotwarzowa zagadka. Z jednej strony dostajemy olbrzymią porcję akcji, sprasowaną na zaledwie kilku, kilkunastu stronach, co znacznie spłyca jej istotę. Bohater staje w obliczu śmierci, ale autor uczy nas, że za pół strony już (bohater) nie będzie o tym pamiętał. Chcę czytać o tym dłużej i więcej, żeby jeszcze bardziej poznać „dlaczego?” zamiast „co?”. Nie jest mi to dane w takiej formie, jakiej oczekuję. Z drugiej strony ciężko odmówić autorowi warsztatu pisarskiego. Mimo widocznego czasami braku narzędzi, ten zdaje się prowadzić wątek wg dokładnie przepracowanego pomysłu.

Sam pomysł na mieszkańców Eridal (a są to naprawdę różnorodne rasy), faunę, florę, a także prawa rządzące tym światem wydaje się pochodzić z pełnej wyobraźni dziecięcej głowy. To jest na swój sposób ciekawe i szacunek autorowi należy się za to, że wśród wymyślonych już kiedyś tam elfów, orków, trolli, goblinów, koboldów, wampirów, wilkołaków itp. ryzykuje próbami stworzenia np. lupohumów, czyli połączenia wilka i człowieka ze skrzydłami orła, horenów – mocno umięśnionej kombinacji konia i hieny, czy florantisów – kwiatów, kształtem przypominających ludzi. Takie pomysły tworzy ta sama głowa, która dba również o sposób porozumiewania się postaci. I to już niestety woła o pomstę do nieba. Mnożenie liter i wykrzykników, ażeby wzmocnić wagę zdarzenia, wzywanie „poooommmooooocyyyyyyy!!!!!!!!” wywołuje odruch przeciwny – sprawia, że to nie ma żadnej wagi, a więc ulatuje gdzieś, ustępując miejsca zażenowaniu. Fakt, iż takich „smaczków” w powieści jest całkiem sporo, najczęściej (o ile nie zawsze) z ust Liama, kreuje w głowie jego obraz jako zwyczajnej pierdoły, która niczym Harry Potter nic nie umie, ale los uczynił z niej z jakiegoś powodu wielkiego wybrańca.

I znów odbijamy się od tej amatorskiej sztampy w kierunku o ile nie dobrej, to nawet znośnej powieści fantastycznej poprzez połączenie tych kiepskich stylistycznie momentów prześwitami warsztatowo w cale nie tak złymi. Opisy środowiska, zasady działania Zakonu, konsekwencje czynów, zgłębiana wiedza, choć z czasem nużą to nie sposób odmówić im spójności. Zatem nawet jeśli dziecko było w stanie wymyślić, kogo chce w powieści to w taką szatę słowną nie byłoby raczej zdolne tego wszystkiego poubierać.

Powieść do momentu przybycia Liama do Zakonu jest nawet znośna i momentami ciekawa. Po, już mniej i staje się bardziej przewidywalna.

Tylko Ty Liamie jesteś w stanie uratować świat od zguby i wiesz jak to zrobić (Ale na wszelki wypadek powiemy Ci dokładnie, jak masz to zrobić)

Liamie, musisz doświadczyć odpowiednich prób, żeby nauczyć się pewnych rzeczy, które pomogą Ci znaleźć tajemnicze Serce Drakonis. Jeżeli ich nie przejdziesz to znaczy, że wszystkie nasze starania poszły na marne, a świat opanuje wieczne zło. (Ale spokojnie, jak ich nie przejdziesz to nic się nie dzieje, my ci pomożemy. A tak na prawdę to w cale nie musiałeś ich przechodzić.)

Liamie tylko Ty jeden wiesz gdzie jest ukryte Serce Drakonis i tylko Twoja wewnętrzna siła może nas uratować. (Dlatego powiemy ci dokładnie gdzie jest ukryte, bo przecież my też to wiemy)

Liamie do Serca Drakonis czeka Cię długa droga. Przygotuj się odpowiednio! (No chyba, że skorzystasz z tego tunelu, który wykopaliśmy niewiadomo kiedy. Prowadzi on wprost do celu, cieszysz się?)

Pamiętaj, Twój przeciwnik jest bystry i sprytny, dlatego nie lekceważ go! (Zatem powinieneś rozważyć pomysł ogrania go jak małe dziecko, nie bój się nic Ci przecież nie zrobi.)

To ciągłe głaskanie po głowie zdaje się mieć sens dopiero na końcu historii, kiedy to zostajemy oświeceni zwrotem akcji. Choć nie wiem, czy sensu w tym wszystkim nie doszukuję się na próżno.

Podsumuję to parafrazą jednego z dowcipów, który wydaje się być adekwatny do zachowania i traktowania głównego bohatera powieści:

Ilu Liamów potrzeba do wkręcenia żarówki?

Jednego. Wystarczy, że będzie ją trzymał, cały świat przecież i tak kręci się wokół niego.

 AUTOR: Dawid Ilów

TYTUŁ: Książę Liam i Zakon smoków

GATUNEK: Fantastyka

DATA WYDANIA: 13.11.2024r

LICZBA STRON: 428

WYDAWNICTWO: Novae Res

ISBN: 9788383732794

OCENA: 🌟🌟🌟★★★★ (3/10)

PoważnieNiepoważny

Monika Wiśniewska "Nadchodzi susza"

Monika Wiśniewska "Nadchodzi susza"

Nie da się ukryć, że zmiany klimatyczne powinny dać nam do myślenia. To temat bardzo ważny, a często zaniedbywany. Nie jest też zbyt popularny w literaturze - tematykę tę postanowiła wziąć na warsztat Monika Wiśniewska i przedstawić w nieco bardziej fantastycznej formie. 

Początek lat 30. XXI w. Nadeszła susza. Najgorsze przewidywania naukowców spełniły się, a nasz świat zmienił się bezpowrotnie. Ziemia nie obradza, czarnoziem występuje już tylko w dawnych podręcznikach, a ludzie głodują. To właśnie w takim w gruncie rzeczy postapokaliptycznym świecie spotykamy Henryka - dziennikarza, który postanawia przyjrzeć się pewnemu dziwnemu kraterowi...

Dosyć ciężko było mi wyobrazić sobie wykreowany przez autorkę świat. Z jednej strony chyba przez to, że od czasu akcji dzieli nas zaledwie kilka lat i trochę trudno uwierzyć mi w tak gwałtowną zmianę klimatu. Wiem, że te zmiany występują, ale czy są one tak duże, żeby już za niecałe dziesięć lat spowodować wielki głód? 

Kolejnym powodem, dla którego dosyć trudno było mi wczuć się w klimat postapo, była postać Henryka, naszego głównego bohatera. Jak sam przyznaje, ma on olbrzymie oszczędności i stać go właściwie na wszystko, nie musi sobie niczego odmawiać. Narrator wprost podaje, że ludzie codziennie umierają z głodu, a dla bochenka chleba są w stanie popełnić straszliwe zbrodnie - miasto zaś oszczędza na prądzie i gasi latarnie. Tymczasem nasz bohater chodzi do drogich restauracji, ogląda mecze w telewizji (więc stać go na prąd i to też dla rozrywki, a nie tylko światło czy urządzenia kuchenne), ma nawet dużego psa, co jest już ewenementem, bo ludzie nie są w stanie wyżywić siebie i swoich rodzin, a co dopiero utrzymywać zwierzęta domowe. Henryk prowadzi takie życie, jakie prowadzimy my, i wielki głód nie dotyczy go bezpośrednio. Przy tym mam wrażenie, że Henryk z potępieniem patrzył na ludzi, którzy przykładowo kradli jedzenie, żeby nie umrzeć z głodu, a sam uważał siebie za jedynego sprawiedliwego. A bardzo łatwo jest potępiać innych, kiedy stoi się na uprzywilejowanej pozycji.

Henryk jest postacią, którą w gruncie rzeczy trudno polubić. Można tu wspomnieć jeszcze np. o tym, że flirtuje z nastolatką, a na jej rówieśnika płci męskiej patrzy jak na małego chłopca i nawet nazywa go jak dziecko, Antosiem. Mam jednak przeczucie, że taki był właśnie zamysł autorki - dać nam postać niewygodną, która z jednej strony jest jednak trochę zadufana w sobie, a z drugiej ma jakąś misję i stara się ją realizować. Choć Henryk może budzić w nas niesmak, to ma również cechy, które wzbudzają szacunek - pomaga w potrzebie, a przede wszystkim wykazuje się wielką lojalnością.

Odnośnie natomiast wątku fantastycznego, ujawnia się on po odkryciu tajemniczego krateru. Pojawia się pewna postać, która nie do końca przejawia ludzkie cechy, a która niesie ze sobą nadzieję na lepszą przyszłość. Jeśli jesteście ciekawi, czy pojawiają się tutaj wątki mitologii słowiańskiej (w końcu postać na okładce to dziewczyna w zwiewnej sukni i z wiankiem na głowie), to od razu uprzedzę, że nie. Ważny jest natomiast wątek religijny, co było dla mnie sporym zaskoczeniem. Nie do końca podobało mi się ukazanie postaci będących wierzącymi protagonistami - są to bowiem postaci, które są bardzo zamknięte na świat (wiem, że jedna z nich była w szkole wyśmiewana, ale czy to znaczy, że naprawdę jedyną osobą, która ją lubi, jest babcia, i tylko z nią spędza czas?). Mam wrażenie, że osoba wierząca może być w pozytywny sposób ukazana jako aktywna część społeczności, a nie jako ktoś, kto stroni od ludzi i czyj wolny czas wypełnia jedynie modlitwa.

Akcja powieści toczy się w spokojnym tempie. Nie ma tu zbyt wielu zwrotów akcji, a nasza tajemnicza postać także nie zaczyna od razu walczyć jak superbohater. Zbyt wiele miejsca zajmowało opisywanie wszystkich podstawowych czynności wykonywanych przez bohaterów, tak jak w tym fragmencie: "Otworzyłem drzwi do domu i zaciągnąłem chłopaka aż do salonu. Wróciłem z Łapą, zamknąłem drzwi, po czym przykryłem kumpla kocem". Zdecydowanie wystarczyłaby informacja, że Henryk przywiózł do domu kolegę i okrył go kocem. Pisanie o tym, że bohater otworzył drzwi, odszedł od nich, wrócił do nich razem z psem, a potem je zamknął, nie było potrzebne i dla czytelnika są to nużące, zbędne informacje. Kolejną rzeczą, na którą chciałabym zwrócić uwagę, jest szkodliwe utrzymywanie mitu, że aby zgłosić czyjeś zaginięcie, należy odczekać 24 godziny. Motyw konieczności odczekania 24 albo też 48 godzin jest niestety bardzo często powtarzany w popkulturze i robi to więcej złego, niż dobrego - im szybciej zgłosimy czyjeś zaginięcie, tym lepiej, i wcale nie trzeba odczekiwać jakiegoś specjalnego czasu. W chwili poszukiwań zaginionej osoby, zwłaszcza w początkowej fazie, każda minuta, a co dopiero godzina, ma znaczenie.

Pomysł na książkę był zdecydowanie nietuzinkowy. Przyznam szczerze, że nie czytałam jeszcze nigdy książki o takiej tematyce i z takim połączeniem wątków - od zmian klimatycznych przez obcego z kosmosu aż po tematykę religijną. Jeśli zatem interesuje Was taka tematyka, spróbujcie - a nuż powieść przypadnie Wam do gustu!


Tytuł: Nadchodzi susza
Autorka: Monika Wiśniewska
Data wydania: 2025
Wydawca: Wydawnictwo Novae Res
Liczba stron: 356
ISBN: 978-83-8373-662-4


Za możliwość lektury serdecznie dziękuję Wydawnictwu Novae Res.


Autorka recenzji: Zaczytana Słowianka

A.M. Engler - Pieśń Krwi i Powietrza TOM I: Proroctwo Dioriness

A.M. Engler - Pieśń Krwi i Powietrza TOM I: Proroctwo Dioriness

 


„Jak w tym kraju kiedykolwiek może być dobrze, skoro tocząca go zgnilizna jest najwyraźniej powodem do dumy?” 

Jesteśmy już po kilku debatach prezydenckich, a do wyborów zostało mniej niż miesiąc i choć może na to wyglądać, pytanie to nie dotyczy państwa polskiego, a Karteru – państwa żywiołów, które od lat zmaga się z plugastwami z Inserii, choć nie bardziej plugawymi od tych Karterem rządzących. Co siedem lat jako obrońców państwa powołuje się reprezentantów czterech żywiołów, tak i tym razem zgodnie z tradycją, na kartach powieści czytamy o powołaniu nieopierzonych, nieprzeszkolonych jeszcze dzieciaków. 

Ignisa, Alexandra Tristana Cartwrighta z frakcji ognia. 

Aquariuskę – Katherine Sineę Narione – władającą żywiołem wody. 

Elizabeth Jane Feliss, terratkę wybraną przez Ziemię. 

Wreszcie Ventusa, dzierżącego atrybut powietrza – Falena Williama Thomasa Gabriela Rossmary, który dostanie w powieści zdecydowanie więcej niż pięć minut. 

Niewytrenowane młodziaki rzucone na pastwę potworów celem obrony krainy? Coś tu mocno śmierdzi. I bynajmniej nie jest to tylko przykry zapach strachu tychże dzieciaków, ale również rozrywający nozdrza smród polityki.

Pieśń krwi i powietrza to fantastyczna sztampa. Znów dostajemy dualizm dobra i zła, mieszających się w odcienie szarości. Młodych wybrańców z niezwykłymi mocami, którzy dojrzewają do tego, że prawdziwa moc tak naprawdę od zawsze była w nich samych. Zarys historyczny z wielką bitwą w tle, której skutki odczuwalne są po dziś dzień. Swój język, a właściwie języki, którymi posługują się ludzie w tym uniwersum. No i oczywiście tytułowe proroctwo, które krok po kroku spełnia się na kartach powieści. Ale wiecie co? Taki rodzaj sztampy naprawdę chce się czytać. Bardzo mnie cieszy fakt, że pośród wszechobecnego chłamu w literaturze (i nie tylko) przychodzi taka A.M. Engler, która wiekiem dorównywać może reprezentantom tych czterech żywiołów i mówi: ja mam pomysł i pokażę wam jak powinno się tworzyć powieści dla młodego pokolenia, które w bonusie zachwycą także tych starszych wyjadaczy. Pisząc prawie 600 stron Pieśni pokazała, że odrobiła lekcje zamiast spisać je na kolanie minutę przed szkolnym dzwonkiem. Nie wiem jak długo powstawała ta pozycja, (udało mi się dotrzeć do informacji o pierwszych pisarskich próbach już 10 lat temu) ale świat przez nią stworzony niektórzy autorzy tworzyliby długie lata (i znam takie przypadki). Może nie jest wielki, ale na tyle ciekawy, że jestem głodny kolejnych tomów. Tytułowa Pieśń to jednak nie tylko fantastyczny świat, ale i wewnętrzne rozterki bohaterów. Cytując znanego wszystkim dyrektora Hogwartu: „Nadejdzie czas, w którym będziecie musieli wybierać między tym, co słuszne, a tym, co łatwe”, obrońców Karteru również nie omijają trudne wybory.

Przeczytałem w swoim życiu masę książek różnego gatunku, siłą rzeczy wyrobiłem sobie zdanie na temat tego, co poniżej ustawionej przez moich ulubionych autorów poprzeczki jestem w stanie tolerować. W związku z bardzo szybkim jej ustawieniem na dużej wysokości, naturalną koleją rzeczy jest nabyty surowy krytycyzm w stosunku do tych pozycji w literaturze, które do owej poprzeczki nie dosięgają, a co za tym idzie jeszcze mniej pozycji jest w stanie sprawić mi frajdę czytelniczą i wciągnąć. Autorce Pieśni udało się to. Zaciekawiła mnie do tego stopnia, że ze stu stron planowanych do czytania codziennie, powieść pochłonąłem w 2-3 dni.

Jeżeli warsztat pisarski autorki będzie nadal ćwiczony (a śmiem twierdzić, że szlifuje go ciut mniej niż połowę życia) to strach pomyśleć jakie działo wytoczy w kontynuacji (mam nadzieję, że nie jednej) Pieśni i w wielu innych tytułach, czego serdecznie jej życzę. Ja czekam na kolejny tom i liczę tylko na to, że będzie gruby, ponieważ o tym, że będzie epicki wiem już teraz. Polecam!

AUTOR: A.M. Engler

TYTUŁ: Pieśń Krwi i Powietrza

TOM: I: Proroctwo Dioriness

GATUNEK: Fantastyka

DATA WYDANIA: 14.11.2024r

LICZBA STRON: 584

WYDAWNICTWO: Novae Res

ISBN: 9788383733265

OCENA: 🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟★★ (8/10)

PoważnieNiepoważny

Grzegorz Juszczak - Karcer

Grzegorz Juszczak - Karcer

 

Utworków osadzonych w postapokaliptycznym świecie wyszło więcej niż sporo. Czy to na małym ekranie w myśl np. The Walking Dead, czy na dużym, jak w przypadku World War Z, Jestem Legendą, tych mega immersyjnych jak chociażby kolejne odsłony gier Resident Evil, czy wreszcie w książkach, których reprezentantem niewątpliwie są nie tak dawno wydane Żywe Trupy od znanego wszystkim miłośnikom takich klimatów – Pana Romero. To uniwersum zdaje się nie tracić na popularności nawet 200 lat po jego narodzinach w powieści The Last Man autorstwa Mary Shelley i na przestrzeni tak dużego czasu przybierało już wszystkie możliwe formy. Epidemie, zarazy, mutacje, końce świata, atak UFO, wojny itp. Itd. Na kolejną odsłonę tego świata swoimi oczami skusił się także Grzegorz Juszczak w Karcerze.

Jesteśmy obserwatorami roku 2147, czyli około 120 lat wprzód od czasu obecnego. Świat bierze głęboki oddech po wojnie atomowej, która wyniszczyła większość populacji. Nie wiemy jak się sprawy mają na innych kontynentach. Autor na 350 stronach zawęża miejsce akcji do Stanów Zjednoczonych. Tytułowy karcer to miejsce, w którym niczym na enklawie próbują toczyć dalsze życie potomkowie tych, którym udało się uchronić przed promieniowaniem i anomaliami pogodowymi. To oczywiście nie jedyne powody do zmartwień, ponieważ na świeżą krew czyhają jeszcze ci, którym niestety się nie udało i zmutowali do postaci przerażających stworzeń, a także ci, którzy pragną władzy i wydaje im się, że ich racja jest „ichsza”  niż kogokolwiek innego. Wobec dającego się wyczuć w powietrzu buntu, codziennie większej redukcji zapasów i coraz to śmielej pozwalających sobie „menelsów”, załoga karceru zmuszona jest szukać alternatyw. Akcję zaczynamy od wysłania jednostki w teren na poszukiwanie zaginionych członków ekipy wywiadowczej.

Z przykrością muszę stwierdzić, że książkę czytało mi się dobrze do pierwszego dialogu, czyli jakieś kilka stron. Prymitywny język, który charakteryzuje chociażby nadmiar przekleństw, jakim posługują się tu swoją drogą drewniane postaci wskazuje na fakt, że wszyscy amerykanie wyginęli, a tytułowy karcer zasiedlili Polacy z blokowisk (Karen i Mati jako jedni z głównych bohaterów mówią sami za siebie. Szkoda, że nie było tu żadnego Seby, ale nie można mieć wszystkiego). Żarty o kupie i ruchaniu są tak samo śmieszne, jak chłop przebierający się za babę w kabarecie.

Kolejny szkopuł, który nie pozwala na traktowanie tej pozycji serio to nadużywanie przez autora określeń takich jak: wojacy, żołdacy oraz określników śmiechu, jak: hihihi, hahaha, buahaha. Tu ludzie zamiast wołać kogoś, sprowadzać kogoś, posyłają po kogoś. A gdy są zmęczeni po misji, nie idą spać tylko udają się na spoczynek. To wszystko kształtuje zdanie, że postaci, o których czytamy to nie córki i synowie dziadersów, ale potomkowie Piastów, którzy owy karcer budowali w roku pańskim 1300 – 1400. Jeżeli jesteśmy już w roku 2147 to zróbmy z tych odratowanych szczęśliwców postaci pasujące do aktualnych czasów, a nie kopie Jurandów ze Spychowa albo innych Piastów Kołodziejów.

Autor sztampowo stworzył zmutowane potwory, które nazwał menelsami i ok., tak chciał, tak ma, nic mi do tego. Jednakże o nich tak naprawdę przeczytamy tu nie za często, a szkoda. Wiemy, że gdzieś są, czasem czegoś pilnują, zachowują się jak typowe zombiaki, natomiast na bezpośrednią z nimi interakcję można liczyć może 2, 3 razy w powieści. Nie można winić autora za to, że dał mi ich kosztem całkiem sporo wewnętrznej polityki, zwłaszcza, że owi menelsi okazują się zaledwie wierzchołkiem problemu.

Abstrahując od luk fabularnych, nagłego uśmiercania postaci, których wątek mógłby być dalej pociągnięty, na uwagę zasługuje klimat, w jaki, muszę przyznać udało się autorowi wprowadzić mnie podczas wypadów tych „wojaków” na zlecone misje. Przynajmniej do momentu, w którym otworzyli usta. Klimat trafił całkowicie szlag w momencie, w którym okazało się po raz kolejny, że nie ma takiego problemu, którego nie dałoby się rozwiązać granatem. Na dobrą sprawę to nawet mury karceru nie były potrzebne kiedy byłaby nadwyżka materiałów wybuchowych.

Mimo, że książka kończy się pewnego rodzaju cliff hangerem, nie sięgnę po kontynuację i mówię to z pełną premedytacją i odpowiedzialnością lub jak kto woli, nawiązując do języka politycznego: nie mam co do tego absolutnie żadnych wątpliwości.

AUTOR: Grzegorz Juszczak

TYTUŁ: Karcer

GATUNEK: Fantastyka/Science-Fiction

DATA WYDANIA: 07.11.2024r

LICZBA STRON: 336

WYDAWNICTWO: Novae Res

ISBN: 9788383733241

OCENA: 🌟🌟★★★★★ (2/10)

PoważnieNiepoważny

"Silmarillion" J.R.R. Tolkien – edycja specjalna

"Silmarillion" J.R.R. Tolkien – edycja specjalna

Od dawna fascynuje mnie twórczość J.R.R. Tolkiena. Nie jestem może taką typową fanką jego książek, ale czytam je z dużym zainteresowaniem i podziwem. Zaczęło się to oczywiście od Władcy pierścieni, potem przeczytałam opowieści tego autora skierowane do dzieci, nadszedł wreszcie czas na Silmarillion, czyli monumentalne dzieło, zawierające kompendium mitologii świata stworzonego przez pana Tolkiena. Nie ukrywam, że do tej książki podeszłam z pewnymi obawami, znam już bowiem trochę pióro tego pisarza, wiem, jak wielką wagę przywiązywał do szczegółów, zwłaszcza języka i do nazw własnych, a i po prosu jest to też dość obszerna pozycja. Postanowiłam jednak dać jej szansę, zwłaszcza, że sięgnęłam po przepiękne wydanie specjalne od Wydawnictwa Zysk…



Czy to nie jest fascynujące, że J.R.R. Tolkien najpierw stworzył swój język, a kiedy stwierdził, że musi mieć on jakieś podwaliny w postaci legend i mitologii, napisał i je? Właśnie to zawiera Sillmarillion – historię świata powołanego do życia przez tego pisarza, skompilowaną w postaci kompendium. Zaczyna się od Ainulindalë, czyli Muzyki Ainurów – od początku wszechświata, nazwanego przez autora Eä. Następnie śledzimy różne wydarzenia z historii wszystkich mieszkańców Ardy (czyli Ziemi), poznajemy Valarów, czyli byty najwyższego rzędu, Majarów – ich pomocników, następnie Pierwsze Dzieci (Elfów), Drugie Dzieci (ludzi) i inne istoty zamieszkujące ten świat. Znajdziemy w tej książce też historię powstania Silmarillów (klejnotów, w których zamknięto blask dwóch Drzew Valinoru), opowieść o upadku Numenoru, są w niej również Pierścienie Władzy i wiele, wiele innych interesujących zdarzeń i postaci. Całość kończy skrócona relacja wydarzeń znanych z Władcy Pierścieni.

"Tak to już jest, że o życiu szczęśliwym i radosnym nie ma za wiele do powiedzenia, póki się ono nie skończy. Podobnie te cudowne i piękne dzieła same są swoimi pomnikami, dopóki istnieją i można je oglądać, a dopiero wtedy, gdy są zagrożone lub na zawsze zniszczone, zaczyna się je opiewać w pieśniach."

To świetne uzupełnienie tego, co znam z Władcy Pierścieni, ale też wprowadzenie do całego fantastycznego uniwersum, które stworzył od podstaw pan Tolkien. Podoba mi się już pomysł autora dotyczący stworzenia świata. Jako osoba wierząca, zachował w nim postać Najwyższego, Stwórcy, którego nazwał Eru Ilúvatar, postawił go ponad wszystkim, jako tego, który stworzył wszystko, jednak zarazem pokazał, że nie miesza się aż tak bardzo do swojego dzieła. Od tego ma swoich pomocników, istoty zwane Valarami, którzy niczym greccy czy rzymscy bogowie, sprawują władzę nad światem. Ich muzyka, zainspirowana, niejako dyrygowana przez Najwyższego, staje się początkiem wszechświata, a oni sami otrzymują władzę nad pewnymi aspektami tego świata. Czy to nie jest ciekawe spojrzenie na początki i całą istotę świata?

Kolejne rozdziały to kształtowanie się Ardy, skrót historii wszystkich czterech er, pojawianie kolejnych ras, powstawanie i upadki królestw, bitwy, konflikty, herosi i antybohaterowie, tragedie i radości… Dużo uwagi autor poświęca walce dobra ze złem, które kusi i pochłania, niszczy wszystko, co dobre. Widać to zwłaszcza w postaci Melkora (Morgotha), który już od początku miesza w historii, niczym sam Szatan, a inni walczą z nim jak mogą. Gdzieś tam w tle tych odwiecznych zmagań pan Tolkien wplata też wątki romantyczne, jak piękną historię Berena i Lúthien.

Trzeba pamiętać, że chociaż to sam John R.R. Tolkien napisał te opowieści wchodzące w skład Silmarillionu, to ostateczny kształt tej książce nadał jego syn, Christopher, który zebrał te historie i zredagował, tak, żeby notatki i zapiski stworzyły logiczną i spójną całość. Chociaż więc zachowana jest tu ciągłość opowieści, to jednak jej poszczególne części są w pewnym sensie autonomiczne, nawet czasem widać różnice w ich stylu. Ogólnie jednak sposób opisu wybrany autora jest idealnie pasujący do opowieści – gdzieś przeczytałam, że jest to styl biblijny, i faktycznie ma w sobie coś takiego. Taka stylizacja jednak ma sens – jako tekst opisujący początki, istotę i historię świata, musi mieć taki trochę kronikarski, nieco religijny, mistyczny, czy mitologiczny ton. Te opowieści o dobru i złu, o buntach i konfliktach, o bohaterach i antybohaterach są przedstawione właśnie tak, jak być powinny – czasem z licznymi szczegółami, czasem prosto i dosadnie. 

Nie ukrywam jednak, że nie była to dla mnie lekka i łatwa lektura, ale i na taką się nie nastawiałam. Ogrom nazw własnych w różnych wersjach, olbrzymia liczba bohaterów, różne rasy, rody, wątki, zdarzenia i miejsca – to wszystko powodowało, że czytanie Silmarillionu wymagało ode mnie uwagi, skupienia się, nie pozwoliło mi płynąć z tekstem. Niektóre fragmenty były dla mnie dość nużące, inne wciągające, całość jednak pozostawiła mnie z uczuciem szacunku dla geniuszu, niezwykłej wyobraźni i elokwencji autora, dla jego pięknego języka, dla lingwistycznych zainteresowań, które tak tu wybrzmiewają, no i oczywiście dla samych opowieści, jakie wyszły spod jego pióra – pełnych emocji i szczególnego klimatu, czasem budzących zachwyt, czasem poruszających serce… Nie jest to jednak książka dla każdego, ba, wręcz myślę, że niewielu się odnajdzie w tym skomplikowanym fantastycznym świecie stworzonym przez pana Tolkiena. Dla fanów to oczywiście pozycja obowiązkowa, okazjonalnych czytelników tego autora może trochę przytłoczyć. Warto jednak spróbować, a nuż i Was zachwyci! Ja na pewno do niej przynajmniej raz wrócę…

Na koniec chcę jeszcze zwrócić uwagę na najnowsze wydanie Silmarillionu. To specjalna edycja, z barwionymi brzegami, ze zwracającą uwagę obwolutą, uzupełniona o ilustracje i mapki stworzone przez samego autora. Ta warstwa graficzna nie tylko się pięknie prezentuje, ale i świetnie dopełnia treść. Podobnie zresztą uzupełniają całość tablice genealogiczne i bardzo rozbudowany indeks ze słownikiem. Ułatwiają one czasem zorientowanie się w licznych imionach i przydomkach, a co za tym idzie całą lekturę. 

Tytuł: Silmarillion
Autor: J.R.R. Tolkien
Redaktor: Christopher Tolkien
Tłumaczenie: Maria Skibiewska
Data wydania: 2024-12-03
Wydawca: Zysk i S-ka
Liczba stron: 520
ISBN: 978-83-8335-419-4

Recenzja we współpracy z Wydawnictwem.

Autorka recenzji: Aga K.

V. E. Schwab - Kruche nici mocy

V. E. Schwab - Kruche nici mocy

 


LONDYN GRUBYMI NIĆMI SZYTY?

Za którąkolwiek książkę V.E. Schwab chciałem chwycić odkąd pamiętam, jednak zawsze jakaś inna pozycja musiała się wepchać przed nią w kolejkę. Tym samym mój pierwszy raz z autorką odbył się na kilka ładnych lat po wydaniu ostatniego tomu Odcieni Magii (w 2017r bodajże) – czyli w 2024 roku, kiedy to nie znając kompletnie uniwersum, nie kojarząc zupełnie bohaterów, sięgnąłem po Kruche nici mocy. Bo była ładnie wydana.

O twórczości Pani Schwab słyszałem tyle dobrego, co złego. Postanawiając przekonać się o wartości jej powieści, rzuciłem się na głęboką wodę, ponieważ czytając Kruche nici, w tle na półeczce leżały już świeżo zamówione trzy tomy Odcieni. Ciekawość zwyciężyła zatem z logiką. Tom Nici dosyć opasły, bowiem liczący aż 776 stron rozpoczyna jedyny ciekawy wątek w całej powieści – historia Tes i jej warsztatu do naprawy magicznych urządzeń.

Autorka ponad wszystkie inne miasta na świecie umiłowała Londyn. W Niciach stworzyła bowiem ich aż trzy (mimo, że wszystkich tak naprawdę było cztery). Każdy w innym kolorze. To, co większości czytelników jest znane z kart Odcieni Magii, ja wyczytałem z tylnej okładki, zanim oczywiście wsiąknąłem w samą treść. Czerwony Londyn pod rządami Rhy Maresha niczym tykająca bomba czeka na wybuch buntu. Biały Londyn pod rządami Kosiki, antari, która ma możliwość swobodnego przechodzenia pomiędzy światami, niczym inna tykająca bomba, cierpliwie (jeszcze) znosi fanatyzm religijny i uwielbienie poprzedniej władzy. Szary Londyn to ten, w którym Tes zupełnie przypadkowo wchodzi w posiadanie dziwnego, tajemniczego przedmiotu, którego naprawę zleciła jej równie tajemnicza postać. Jest lub był podobno jeszcze Londyn Czarny. Ale w Niciach o nim nic nie wyczytałem.

Po przeczytaniu pierwszych stu stron, na których nie działo się nic szczególnego, cierpliwie czekałem na jakikolwiek rozruch akcji. Po dwustu stronach liczyłem na to, że wreszcie dowiem się jaki cel mają w powieści stworzeni przez autorkę bohaterowie. Po czterystu stronach dałem za wygraną i pogodziłem się z tym, że mimo fenomenalnie stworzonych portretów psychologicznych, zadziwiającej lekkości pióra, warsztatu pisarskiego ujawniającego się m.in. poprzez bogate opisy i brak sztucznych dialogów, przekonania mnie do magii w nowym wymiarze, Kruche nici mocy są tak naprawdę o niczym. To opasłe, przepięknie wydane tomiszcze, które jest jednym wielkim spin-offem Odcieni magii. Nic więcej. Tak jakby całość powstała nie na bazie unikalnego pomysłu na osadzenie nowej historii w tym samym, znanym uniwersum, ale za namową psychofanów, którzy byli głodni ponownego spotkania z taką Lilą, Rhy czy Kellem. Przeczytania o tym, jak płyną statkiem, jak jedzą, jak rozmawiają o niczym, jak coś ustalają, potem się tego nie trzymają. Tyle. Ilekroć akcja przenosiła się na zamek Czerwonego Londynu, dostawałem to samo tylko z innymi postaciami. Król bawiący się z córką, król rozmawiający z kapłanem o zarzewiu buntu, Król rozmawiający z kochankiem, król śpiący, król rozmawiający z królową. Skupienie na przemyśleniach postaci znanych z poprzednich tomów podczas spędzania przez nich zwykłych dni może znacznie zawężyć grono odbiorców do tych wspomnianych sentymentalnych psychofanów właśnie. Tes z jej szkieletową sówką w Szarym Londynie to jedyny wątek, który trzymał mnie przy Niciach. I mimo tego, że tu także na namiastkę akcji, autorka kazała nam czekać to nie było to rozciągnięte niczym masło na zbyt dużej kromce chleba, jak miało to miejsce w przypadku pozostałych Londynów.

Na kolejny minus u mnie zasługuje pomysł dynamicznego skakania w czasie w większości rozdziałów. Dostajemy fragment historii, następnie przenosimy się do momentu siedem lat wstecz. Fragment urywa się kiedy przychodzi kolej na czasy obecne, ale nie tak obecne jak w pierwszym fragmencie. Potem skaczemy kilka lat wprzód, kilka lat wstecz następnie znowu wprzód. Niektórzy mogą to lubić, mi taki zabieg nieco utrudnia odnalezienie w uniwersum. Podczas czytania czułem się troszkę tak, jakby książka przed wydaniem została porwana i sklejona zupełnie przypadkowo. Stąd takie skoki.

Być może warto wejść w to uniwersum przez główne wrota Odcieni Magii, a nie tak, jak ja – przez boczne, Kruchych nici. Mimo tego, że Nici nie stanowią spójnej kontynuacji wątków z poprzedniczek to w takiej właśnie kolejności ten świat może jest lepiej przyswajalny? Ja już tego nie sprawdzę, ale za Odcienie chwycę. Może nie z chęcią, a bardziej z ciekawością czy w tym przypadku na akcję, Pani Schwab także każe mi poczekać.

AUTOR: V.E. Schwab

TYTUŁ: Kruche Nici Mocy

GATUNEK: Fantastyka

DATA WYDANIA: 29.10.2024r

LICZBA STRON: 776

WYDAWNICTWO: Zysk i S-ka

ISBN: 9788383350769

OCENA: 🌟🌟🌟🌟🌟★ (5/10)

PoważnieNiepoważny