Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść graficzna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą powieść graficzna. Pokaż wszystkie posty
Ray Bradbury - 451° Fahrenheita - autoryzowana adaptacja Tima Hamiltona

Ray Bradbury - 451° Fahrenheita - autoryzowana adaptacja Tima Hamiltona


Wiedzieliście, że 451o Fahrenheita to w zaokrągleniu ok. 506o Kelwina, a to równa się, (również w zaokrągleniu) 232o Celsjusza? To temperatura bardzo zbliżona do tej, która panowała w Chorwacji podczas mojego w niej pobytu, kiedy to miałem okazję poczytać wznowienie powieści Raya Bradbury’ego z 1953 roku tym razem w adaptującej się do czasów obecnych wersji – komiksowej, bądź jak kto woli – powieści graficznej, nad którą pieczę sprawował Tim Hamilton. (W Chorwacji wtedy nie panowała oczywiście taka temperatura, ale w czasach, kiedy nawet na butelce domestosu trzeba pisać o tym, żeby go nie pić, powinienem wyraźnie zaznaczać sarkastyczne dygresje aby być lepiej zrozumianym).

Taka temperatura wystarczyłaby spokojnie do stopnienia np. cyny, ale możliwe, że tytuł powieści jest taki, a nie inny ze względu na fakt, iż w kontekście fabuły, 451o Fahrenheita uważane jest za najdokładniejszą temperaturę, w jakiej spala się… papier.

Nie wiem po co Wam ta wiedza, ale w kontekście świata przedstawionego przez Bradbury’ego, mogłaby Was kosztować nawet życie. W czasach, kiedy zawód strażaka nabrał zupełnie pejoratywnego znaczenia, w przypadku pożaru już nie dzwoni się do straży pożarnej, ponieważ to właśnie straż pożarna ów pożar wywołuje. W myśl twierdzenia: „mniej wiesz, lepiej śpisz” zdecydowanie łatwiej tobą rządzić. Dlatego specjalnie powołane do jednego zadania jednostki strażaków zaraz po otrzymaniu zgłoszenia prawdopodobnego popełnienia przestępstwa czytelniczego, jadą na miejsce zbrodni i łapiąc czytającego delikwenta na gorącym (o ironio!) uczynku, palą jego literacki dobytek, nierzadko razem z nim samym. Jednym z takich oprawców jest główny bohater powieści – Guy Montag, który na zaledwie 160 kartach tej autoryzowanej adaptacji dokonuje swojej przemiany. Po krótkim i zupełnie przypadkowym spotkaniu z tajemniczą Klarisą, zaczyna zadawać pytania, które dotychczas raczej go nie dręczyły. Odpowiedzi na wiele z nich wydają się być zakopane w surowo zakazanych w tym dystopijnym świecie książkach…

Słowa niejakiego Beatty’ego w momencie, w którym odwiedza rzekomo chorego Montaga w jego domu i zdradza tajemnice źródła ich strażackiego obowiązku powinny być cytowane w jakimś jednym wybranym dniu w roku, z którego uczynimy święto 451o Fahrenheita.

„Niegdyś książki przemawiały do niewielu ludzi, rozproszonych tu i ówdzie. Mogli sobie pozwolić na odrębność. Świat był obszerny. Ale potem świat stał się pełen oczu, łokci i ust. Poczwórny wzrost zaludnienia. Filmy, audycje radiowe, czasopisma i książki zniżyły się do poziomu jakiegoś normatywu na proszek puddingowy. Wyobraź sobie, że wyświetlasz film. Człowiek XIX stulecia ze swymi końmi, psami, powozami, powolnym tempem. Potem w dwudziestym stuleciu nastaw aparat na szybsze tempo. Książki się skraca. Streszczenia. Wszystko zmierza do błyskawicznego zakończenia. Klasyki obcina się, by tekst zmieścił się na szpalcie, której przeczytanie zajmuje dwie minuty. Polityka? Jedna szpalta, dwa zdania. Więcej sportu dla każdego, więcej zespołowego ducha, radości, a człowiek nie potrzebuje myśleć, co? Umysł chłonie coraz mniej. Weźmy teraz mniejszości w naszej cywilizacji. Uważaj, żebyś nie dotknął czymś sympatyków psów, kotów, doktorów, mormonów, Szwedów, brooklińczyków, mieszkańców Meksyku. Pisarze przestali pisać. Czasopisma stały się przyjemną mieszanką waniliowej tapioki. Książki, jak mówili ci cholerni snobistyczni krytycy, były jak brudne mydliny. Nic dziwnego, że nikt nie chciał kupować książek. Publiczność wiedząc, czego jej potrzeba pozwoliła przeżyć tylko książkom z komiksami”

Czy te słowa nie są tak bardzo aktualne w XXI wieku? Chcemy wszystko na teraz, wszystko szybko. Po co czytać książkę grubą na 600 stron, skoro można przeczytać jej kilkunastostronicowe streszczenie? Po co czytać kilkunastostronicowe streszczenie, skoro można obejrzeć film na jej podstawie? Po co oglądać film na podstawie książki, skoro można w ogóle z tym tematem nie obcować? Przecież jest tyle śmiesznych filmików na TikToku, tyle fajnych fotek na Instagramie, tyle przyjemnych gier na telefonie. Sami dajemy się programować nie będąc nawet tego świadomi. Za garstkę frajdy oddajemy swoją wolność, a na każde odmienne od naszego zdanie na konkretny temat reagujemy gniewem albo obrażamy się.

Niestety próby dotarcia do grona odbiorców w obecnych czasach możliwe są tylko poprzez wykorzystanie aktualnych narzędzi, dlatego Tim Hamilton, aby przesunąć ciut wprzód na skali czasu moment zapomnienia o takiej ikonie jak 451o Fahrenheita, stworzył jej skondensowaną komiksową adaptację. Poza arcyważnym przesłaniem Bradbury’ego, doświadczamy na kartach powieści kontrastującej ze sobą komiksowej kreski. 95% komiksu to czerń, granat, ciemna zieleń, szarość  kolory raczej kojarzone z kolejnymi odsłonami człowieka nietoperza z uniwersum DCcomics, postaci tajemnicze, często kryjące się za cieniem lub ścianą deszczu. Ciemno, buro i ponuro. 5% wypełnia jasność trzaskającego po okładkach ognia. Ten mieni się w oczach czerwienią, żółcią i pomarańczą, a strony, na których ów żywioł się maluje, aż biją po oczach, wściekle rażąc czytelnika. Czy ten kontrast również nie jest symboliczny? Wszak codziennie czy chcemy czy nie chcemy, karmimy swoje mózgi niebieskim światłem monitorów. Jak często cieszymy się padającym szarym deszczem, pozwalając, ażeby przeniknął nas, dając się doświadczyć każdym naszym zmysłem, zamiast ślepo gapić się w błyszczące, strzelające światłem ekrany komórek, robiące powolutku z naszych mózgów papki?


451o Fahrenheita ukazuje świat, tak bardzo bliski, w którym może nam się wydawać, że oszukaliśmy system, ale podobnie jak w Orwellowskim 84’ system wiedział o naszych niecnych chytrych zamiarach na chwilę przed tym, jak w ogóle ów zamiary w formie niesprecyzowanych planów zakiełkowały nam w głowach.

Z innej strony powieść ukazuje książki, jako pryzmat, przez który świat można zobaczyć albo pięknym, fantastycznym albo nagim, rzeczywistym. Różnica pomiędzy słowem pisanym, a całą tą technologią polega na tym, że uzbrojeni w wiedzę zaczerpniętą z książek to my sami dokonujemy wyborów w jakim świetle ten świat chcemy oglądać. Technologia, choć niekiedy bardzo pomocna, narzuca nam tylko jedną perspektywę.

W przyszłości widzę świat podobny do tego Bradbury’owskiego. Ale bez strażaków. Nie będzie trzeba palić książek, ponieważ ludzkość sama dobrowolnie odrzuci słowo, a już teraz drastycznie zauważalna wszechogarniająca głupota większości doprowadzi nas wszystkich do bezwarunkowego ubezwłasnowolnienia. I tu nawet nie pomoże żadna światowa Klarysa. Mamy oczy zbyt mocno zamknięte.

*cytat pochodzi w całości z recenzowanej przeze mnie autoryzowanej przez Raya Bradbury'ego adaptacji Tima Hamiltona pt. 451 stopni Fahrenheita wydanej przez Dom Wydawniczy Rebis

AUTOR: Ray Bradbury, Tim Hamilton

TYTUŁ: 451° Fahrenheita autoryzowana adaptacja

GATUNEK: komiks

DATA WYDANIA: 03.06.2025r

LICZBA STRON: 160

WYDAWNICTWO: Rebis

ISBN: 9788383383613

OCENA: 🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟 (10/10)

PoważnieNiepoważny

Frank Herbert - Diuna. Powieść graficzna. Księga I

Frank Herbert - Diuna. Powieść graficzna. Księga I

 


Arcydzieło na obrazkach

Moja pierwsza styczność z komiksem to moment, w którym znalazłem przypadkowo w piwnicy kilka starych jak świat zeszytów o przygodach Tytusa Romka i A’tomka autorstwa Henryka Jerzego Chmielewskiego, czyli poczciwego, niestety już świętej pamięci Papcia Chmiela. Potem były jakieś pojedyncze egzemplarze Kajko i Kokosza, Thorgale, które ojciec namiętnie kolekcjonował, aż wreszcie dostałem w łapki pierwszego Egmontowskiego Kaczora Donalda i… przepadłem. Już jako dziecko bardziej cieszyłem się z możliwości przeczytania każdej litery w tym czasopiśmie niż z prezentu/zabawki dołączanej do niego dosyć często. I wiecie co? Człowiek nie zwracał wtedy uwagi na spójność fabuły, na sztuczność dialogów, na prostotę samej historii itp. Być może całokształt przygód tego disneyowskiego kaczora był tak dopracowany, że nie można się było do niczego przyczepić, a może zwyczajnie te ważne elementy, dostrzeżone teraz już dorosłym okiem i umysłem, przeszło 20 lat temu nie miały dla mnie znaczenia? Niedługo później pojawił się TM-Semic ze swoimi zeszytami z uniwersum Marvela i DC Comics… i tu już zaczęło się robić pod górkę, bowiem cała frajda z czytania została przyćmiona przez sztuczne zachowanie postaci, tak samo sztuczne dialogi i – zmora tego typu graficznych historyjek – werbalizowanie myśli bohaterów w dymkach. (Teraz użyję swojego gwiezdnego dezintegratora bananów i cię zniszczę! O nieee, on użyje zaraz gwiezdnego dezintegratora bananów i mnie zniszczy! Muszę uciekać!).

Po tak długim wstępie, w sumie średnio potrzebnym z perspektywy opinii o Diunie, Herberta, przyszedł czas na tę właśnie. Powieść tak wszystkim znana, tak przez większość lubiana, tak często nagradzana, że nawet jeżeli są osoby, które jej nie czytały, to wydaje mi się, że o tym nazwisku słyszeć musiały.

Nie wszyscy mają czas na to, ażeby usiąść z cegłą, jaką niewątpliwie jest Diuna i zanurzyć się w jej świat, towarzyszyć Paulowi Atrydzie w jego wędrówce, a w zasadzie ucieczce, zgrabnie i cicho omijać czerwie, no i poznawać czynniki rządzące tym uniwersum kawałek po kawałku. Dlatego naprzeciw właśnie takim wyszli Brian Herbert, Kevin J. Anderson, Raul Allen oraz Patricia Martin przekładając to arcydzieło na formę graficzną w proporcjach 1:1. Czy udało im się? Pomijając fakt, że każda taka próba odtworzenia pierwowzoru, zmieniając jedynie jego formę przypomina przenoszenie z jednego miejsca w drugie jakiegoś starożytnego rozsypującego się wielce wartościowego artefaktu, zatem samo dotknięcie już warunkuje jakieś zmiany, to wyżej wymienionej grupie śmiałków całkiem zgrabnie udało się dokonać rzeczy teoretycznie niemożliwej. Istotne z punktu widzenia fabuły wydarzenia zostały zachowane. Dla znajomej z pierwowzoru umiejętności przedstawienia z pozoru trudnego, wielowarstwowego połączenia polityki, technologii, ekologii, religii w sposób prosty i zrozumiały nie brakło tu miejsca. I dobrze, ponieważ właśnie to stanowiło rdzeń autorskiego zamysłu. Siłą rzeczy powieść graficzna jest o wiele krótsza i nie chodzi tu nawet o fakt podzielenia jej przez autorów na kilka tomów, ale o zarezerwowaną tylko dla tej formy konieczność rezygnacji z większej części opisów. Nie musimy przecież czytać w chmurkach o tym jak kto wygląda i gdzie się znajduje, bo zwyczajnie to widzimy.

Prawdziwym majstersztykiem jest przedstawienie emocji bohaterów, ich mimikę twarzy, gestykulację, czy np. oddziaływanie zjawisk atmosferycznych za pomocą kreski, nie słowa. Wydaje mi się, że na tej płaszczyźnie można się do niektórych rzeczy doczepić, ale po co? Ilustracje są wystarczająco dopracowane, a autorzy zadbali również o zmianę kolorystyki wprost proporcjonalnie do zmiany klimatu. Jeśli odcienie niebieskiego – Atrydzi, jeśli czerń i czerwień – Harkonnenowie (Harkonneni?). Wszyscy, którzy znają Diunę w pierwowzorze, czekali zapewne na czerwia. Dynamika przedstawienia zarówno tych wielkich robali, jak i szybujących statków jest tu zachowana, mimo iż to przecież jedynie kilka kresek maźniętych na papierze.

Czy mogę się zatem do czegoś doczepić? Mogę.

Czy chcę? Nie chcę.

Bawiłem się wybornie. Jestem trochę zły na siebie, ponieważ przeczytałem to w zaledwie godzinkę i książkę musiałem odłożyć. Czekam z niecierpliwością na kontynuację, ponieważ Księga I to zaledwie czekadełko przed daniem głównym, choć nie ustępujące wielu potrawom pod względem sytości.


AUTOR: Frank Herbert

ADAPTACJA: Brian Herbert, Kevin J. Anderson

ILUSTRACJE:  Raul Allen, Patricia Martin

TYTUŁ: Diuna. Powieść graficzna. Księga I

GATUNEK: Fantasy / Science-Fiction

DATA WYDANIA: 01.06.2021r

ILOŚĆ STRON: 176

WYDAWNICTWO: Rebis

ISBN: 9788381881913

OCENA: 🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟★ (9/10)

PoważnieNiepoważny