Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą film. Pokaż wszystkie posty
Anora - recenzja filmu

Anora - recenzja filmu

 



Tytułowa bohaterka jest pracownicą seksualną. Do klubu, w którym świadczy usługi, przychodzi pewnego wieczoru młody Rosjanin ze znajomymi. Szef wybiera właśnie Anorę, aby mu towarzyszyła, gdyż ma jako takie pojęcie o wschodnim języku. Dziewczyna tak przypada synowi oligarchów do gustu, że zaprasza ją do swojej posiadłości. 'Wykupuje' jej czas na wyłączność na tydzień, kiedy to ostro imprezują z jego zajomymi. Akcja na dobre rozkręca się w momencie, gdy młodzi biorą szybki ślub w Las Vegas.


Anora zaczyna się jak dramat: biedna dziewczyna, w seks biznesie, młody wiecznie naćpany Piotruś Pan, który ją zwodzi, a ona naiwnie wierzy, że los sie odmienił i będzie miała szczęśliwe i bogate życie u jego boku.


Komizm w zasadzie pojawia się mniej więcej w połowie filmu - bezradni gangsterzy, wojujące filigranowe dziewczę, dające sobie z nimi radę. Absurd całej sytuacji sprawia, że zaczynamy się uśmiechać.


Jest to jednak taki śmiech przez łzy. Do czynienia mamy bowiem z tragikomedią, a nie produkcją romantyczną w stylu Pretty woman (choć tak po opisie możnaby się spodziewać).


Fabuła toczy się dynamicznie, nie ma dłużyzn, nie można narzekać na nudę. Anora to przyzwoity kawałek kina. Nieoklepany schemat, który naprawdę przyjemnie się ogląda.


Momentami irytuje głupota bądź naiwność bohaterów, jednak niesztampowe podejście do historii sprawia, że obraz jest naprawdę dobry. Doceniają go również krytycy. Zgarnął Złotą Palmę na festiwalu w Cannes. Na jutrzejszej gali wręczenia Oscarów ma szansę na sześć statuetek, w tym trzy dla Seana Bakera (za reżyserię, scenariusz i montaż). Powalczy także w głównej kategorii - za najlepszy film 2024 roku.


Aby dodać realizmu, w tle, w klubie pobrzmiewa piosenka rosyjskiego zespółu T.a.t.u. sprzed kilku dobrych lat. Aktorsko też jest nieźle - Mikey Madison szlifowała język, aby zabrzmieć w filmie wiarygodnie. Pewnie pomogło to zdobyć nominację do nagrody Akademii za rolę pierwszoplanową (zgarnęła już za nią BAFTĘ). W gronie docenionych oscarowo kreacji znalazł się także Yura Borisov.


Zdecydowanie jest to dzieło, z którym warto się zapoznać, choć nie wybitne. Twórcy kpią w nim z romantyzowania w kinie. Tutaj mamy brutalną prawdę i przekaz, że koń nie stanie się jednorożcem, choćbyśmy bardzo tego chcieli. Dla mnie mocne 7/10.


Zrecenzowała: zielony_motyl

Fot. Filmweb

Wicked - recenzja filmu

Wicked - recenzja filmu

 


Wicked nagrodzono Złotym Globem za największe osiągnięcie finansowe ubiegłego roku.


Film opowiada historię początków 'kariery w zawodzie' czyli czasy szkolne dwóch czarownic-przyjaciółek. Owoc zdrady matki, urodzona z zielonym kolorem skóry Elfaba, nie jest kochana przez ojca. Gubernator wszelkie swoje rodzicielskie uczucia przelał na jej młodszą siostrę Nessarozę. Gdy odwożą tę ostatnią do szkoły magii, jedna z profesorek zauważa talent zielonoskórej dziewczyny i udaje jej się przyjąć w poczet uczniów obie siostry (pierwotnie do Uniwersytetu Shiz miała uczęszczać tylko Nessaroza). Tak rozpoczyna się nowy etap w życiu, który ma doprowadzić do opanowania magicznych zdolności i spotkania z tajemniczym, wielkim Czarnoksiężnikiem z Oz... tylko jak wytrzymać z przesadnie kochającą róż współlokatorką?


Do klasyki z Dorotką i strachem na wróble (Czarnoksiężnik z Oz z 1939 roku) nowatorskiemu Wicked daleko. Jest to łagodna inspiracja pierwowzorem, a raczej osadzenie w tym samym uniwersum historii nieco naciąganej, ale przyjemnej w odbiorze.


Obraz, świadomie, przerysowany, atakujący widza feerią barw, ogląda się przyjemnie. Nie sposób nie docenić scenografii, kostiumów i charakteryzacji (zrobiła to także Akademia, przyznając nominacje do Oscara w tychże kategoriach oraz za dźwięk, montaż i efekty specjalne).


A skoro mowa o potencjalnych nagrodach, warto wspomnieć o szansach dla odtwórczyni głównej roli - Cynthii Erivo, oraz drugoplanowej Ariany Grande, która swoją aparycją nieco skradła show.


Niedocenioną przy Oscarach, a moim zdaniem zagrała całkiem przyzwoicie - do tego intrygującą postać - pozostaje gwiazda Wszystko, wszedzie, naraz (najlepsza rola pierwszoplanowa w 2022 roku), Evelyn Wang. To właśnie ona uczy główną bohaterkę lewitacji i innych magicznych sztuk na prywatnych lekcjach (co jest obiektem zazdrości współlokatorki - Grande) i w charakteryzacji przywodzi na myśl Meryl Streep w Diabeł ubiera się u Prady. Poczet aktorów znanych i lubianych zamyka Jeff Goldblum, jako ekscentryczny Czarnoksiężnik, a usłyszymy jeszcze uroczo podkładającego głos pod kozła-profesora, Perena Dinklage (przełomowa dla kariery kreacja w Grze o Tron).


Jest magicznie i kolorowo, rozbrzmiewają przyzwoite, wpadające w ucho piosenki, to pełnoprawny musical z tańcem synchronicznym w pakiecie. Nie płytki bynajmniej. Znajdziemy sporo moralizowania: unikania dyskryminacji z powodu koloru skóry (który tylko symbolicznie jest zielony), czy niepełnosprawności (Nessaroza porusza się na wózku). Film podejmuje trudne tematy prawa do wolności (odebranie zwierzętom możliwości mówienia i nauczania i zamykanie ich w ciasnych klatkach). Ślepo pędzącej 'psychologii tłumu' wreszcie, gdzie zbiorowe i bezmyślne podążanie za trendem czy uprzedzeniami (szczególnie wśród młodych) owocuje potężnym hejtem. Poza tym sporo w nim zwyczajnej nastoletniej dramy - pierwsze bale, miłości, przyjaźnie. Na plus można zapisać także niejednoznaczne, dynamicznie rozwijające się postacie. Ktoś początkowo samolubny okazuje się empatyczny, a dobry - przebiegły.


Na pierwszy rzut oka produkcja to taka podrasowana wersja Charlie i fabryka czekolady z 2005 roku. Wizualnie wygląda podobnie. A dźwiękowo? O wiele lepiej. I polecam oglądać w oryginalnej wersji. Rozpoczęłam z polskim dubbingiem i wytrzymałam ledwo pięć minut. Akustycznie to zupełnie różne doświadczenia z jednoznacznym wskazaniem na orginał.


Zabrakło natomiast choć jednej na tyle wiodącej piosenki, by stała się hitem. W końcu mamy do czynienia z musicalem, a w tej kategorii nominacji do Oscara brak. Watpię również by film zgarnął najważniejszą z nich, gdyż konkurencja jest zbyt mocna. Chyba, że czeka nas niespodzianka? Przekonamy się już za tydzień.


Rozczarowujace dla mnie prywatnie jest to, że Wicked to dopiero pierwsza część. Nie udało się zamknąć historii w 2h40min. Ale to plaga współczesnego kina... Reasumując, oceniam produkcje na mocne 7/10 i czekam na drugą część. 


Zrecenzowała: zielony_motyl

Fot. Filmweb

Gladiaror 2 - recenzja filmu

Gladiaror 2 - recenzja filmu

 


Gladiator 2 - po 24 latach Ridley Scott powraca do historii o wojownikach na śmierć i życie. Jak wypada sequel?


Już na samym początku mamy animację wspominającą poprzednią część z Russelem Crowem. Jest też nawiązanie do symbolicznej sceny, w której (późniejszy tytułowy niewolnik) Maximus przechadza się wśród łanów zboża.


Tragedia znaczy życie bohaterów. Młody Lucjusz traci żonę w walce i zostaje pojmany przez Rzymian, po czym staje się gladiatorem - ta część jest dość oczywista.


Tym, co dzieje się równorzędnie są intrygi i spiski Lucilli i jej męża - generała Aciaciusa (granego przez gwiazdę serialu The last of us - Pedro Pascala) w celu obalenia rządów dwóch Cezarów. Na władzę w Rzymie ma też chrapkę Makrynus, właściciel gladiatorów, grany przez Denzela Washingtona. Otrzymał za tę kręację nominację do Złotego Globu w kategorii aktora drugoplanowego. Jest to jednak tak rozbudowana rola, że odnosimy wrażenie, iż aspiruje do miana wiodącej postaci. Zagrana pięknie, wszak Washington ma wieloletnią wprawę i daje w filmie prawdziwy popis aktorstwa. Wręcz niknie przy nim główny bohater (w tej roli Paul Mescal), który nie zachwyca. Najwyżej muskulaturą, która ukazana jest w walkach w Koloseum.


W tym miejscu twórcy nieco popłynęli - dosłownie. Scena, w której arena jest zalana, a pod wodą pływają... rekiny, gladiatorzy zaś odgrywają bitwę morską na statkach, jest tak odrealniona, że naraża się na śmieszność.


W całości film jest brutalny (czego można się było spodziewać) i nie zabrakło bestialskich scen, wręcz ociekających krwią. Jak i zwierząt, z którymi gladiatorzy walczą, zobaczymy i wściekłe małpy, i ujeżdzanego... nosorożca. Ot całe zoo.


Czy to dobry film? Powiedziałabym, że przeciętny, którego wartość podbija Washington. Bez niego byłoby zwyczajnie nudno i przewidywalnie. Produkcja jest niewątpliwie warta obejrzenia, także w kontekście Oscarów, które wręczone zostaną już drugiego marca (Gladiator 2 ma szansę w kategorii kostiumów), jednak do poprzedniej części, mimo wstawek 'wspomnieniowych' jej daleko. Musieliśmy czekać na kontynuację prawie 25 lat i cóż... nie dorównuje ona Gladiatorowi z 2000 roku, delikatnie mówiąc.


Zabrakło spójnej, porywającej historii, a nowatorskie pomysły na uatrakcyjnienie opowieści nie zastąpią solidnych fundamentów. Jedynka była przełomowa, by nie powiedzieć epicka. Dwójka to zaledwie kino niewymagające (tak od widza, jak i twórców). Stąd ocena 6/10.


Obecnie możecie już obejrzeć Gladiatora 2 w opcji wypożyczenia, w polskich serwisach streamingowych. Warto, ale bardziej z ciekawości, niż dla filmowej uczty. Jako czasoumilacz na wieczór w kinie domowym, bez większych ambicji i wymogów. Ot rozrywkowe Hollywood.


Zrecenzowała: zielony_motyl

Fot. Filmweb

Maria Callas - recenzja filmu

Maria Callas - recenzja filmu

 


Wczoraj (piątek) na polskie ekrany wszedł najnowszy film z Angeliną Jolie - Maria Callas. Wyreżyserowany przez Pablo Larraina (wcześniej stworzył Jackie z Natalie Portman i Spencer z Kristen Stewart, można więc powiedzieć, że lubi wracać do życiorysów silnych kobiet, które zasłynęły w historii).


Wbrew temu, czego można się spodziewać, nie jest to typowa biografia. Zaprezentowany bowiem został ostatni tydzień z życia artystki. Pojawiają się w nim także wspomnienia - czarno-białe retrospekcje.


W nich sporo Onassisa, który, grany przez Haluka Bilginera, poprzez dystans do siebie jest źródłem komizmu w filmie. Nie ma jednak zbyt wiele okazji do śmiechu. Jest to raczej przepełniona smutkiem i przemijaniem opowieść, w której Callas - otoczona jedynie gosposią i kamerdynerem w swoim apartamencie, mierzy się ze stratą: głosu, zdrowia - także psychicznego, życia wreszcie.


Uzależniona od leków diva pozostaje nią do końca. Ma kaprysy, wymaga szacunku, uwielbienia. Widać tęskni do czasów świetności, niepogodzona z losem. Obraz jest więc dość przygnębiający.


A sama Jolie? Z pewnością jest to rola wymagająca, ale reklamowanie jej jako tej konkretnej, która "definiuje karierę" jest moim zdaniem przesadą (dostała nominację do tegorocznego Złotego Globu za pierwszoplanową rolę w dramacie, jednak pamiętajmy także o jej wcześniejszych, ambitnych kreacjach, jak choćby biograficzna Gia - Glob, czy Przerwana lekacja muzyki - Oscar & Glob). 


Angelina zagrała bardzo dobrze, trudną postać - bazującą na negatywnych emocjach, zachowującą się z chłodnym dystansem, niekiedy wzburzoną czy w narkotycznym gniewie. 


Jak mówi do głównej bohaterki akompaniator w jednej ze scen "Callas się nie spóźnia, to inni przychodzą za wcześnie".   Primadonna tak zdominowała obraz, że cała reszta to tylko rekwizyty, łącznie z aktorami.


Jest jedna rzecz, która się znacząco i pozytywnie wyróżnia: zdjęcia Paryża sprzed lat. Te kadry są tak piękne, że każdy z osobna mógłby być obrazem zdobiącym ścianę. Ciepłe, poetyckie wręcz plenery wnoszą wiele do ogólnego odbioru. Edward Lachman zgarnął nominację do Oscara właśnie za zdjęcia - wręczenie nagród akademii 3 marca.


Film jest subtelny i trochę zabrakło dynamiki. Może nie grozi nam nuda, jednak akcja płynie niespiesznie wśród rojeń, wspomnień i wybryków diwy. To przykry koniec "dziewczyny z Aten".



W innej scenie, gdy primadonna pyta o ślub z Jackie, Onassis z lekkością odpowiada:

"Czasem człowiek się żeni, bo ma wolny dzień". Jeżeli więc macie wolny wieczór, wybierzcie się na Marię Callas, bo warto. Koniecznie do kina. Ten film zasługuje na obejrzenie na dużym ekranie.


Za sprawą popremierowych refleksji, oceniam na 7/10.


Zrecenzowała: zielony_motyl
Fot. Filmweb
Kompletnie nieznany - recenzja filmu

Kompletnie nieznany - recenzja filmu

 



Kompletnie nieznany to gratka dla fanów Boba Dylana. Czy biografia muzyka spodoba się pozostałym widzom?


Historia rozpoczyna się dość romantycznie (film zresztą cały taki jest). Młody Dylan podróżuje autostopem, aby spotkać się ze swoim idolem. Towarzyszy mu gitara, na której wprawnie gra folkowe numery i... tak jest praktycznie przez ponad dwie godziny.


Zmieniają się piosenki, zmieniają (i powracają) kobiety. Artysta przechodzi od fazy odtwórczej do komponowania i pisania tekstów własnoręcznie. W między czasie odwiedza festiwale, staje się rozpoznawalny i nieco zmanierowany. Rozczarowuje otoczenie, ale w zawadiacki sposób z nonszalancją.


Gra aktorska odtwórcy głównej roli to ogrom pracy i umiejętności oraz talentu. Chalamet jest w tej kreacji wyborny. Ma urok nastolatka, by za chwilę być ekscentrycznym gwiazdorem. Śpiewa, gra na gitarze i harmonijce ustnej.


Ogółem - piosenki towarzyszą obrazowi przez cały czas. W różnych wykonaniach, jednak na szczególną uwagę zasługuje to najbardziej intymne - Blowin in the wind w duecie.


Gdzieś tam w tle pobrzmiewa polityka lat sześćdziesiątych, walki o równość klasową, ale sprawy społeczne są zaledwie wątłym tłem dla esencji filmu - muzyki. Na jej brak nikt nie może narzekać. Tylko... czy obraz oferuje coś jeszcze?


Niestety niewiele. Niby są jakieś wątki relacji z kobietami, niby są protest songi i ewolucja artysty, jednak zabrakło akcji, fabuły, osi historii. Oglądamy bowiem kolejne wykonania Chalameta i spółki, ale równie dobrze film mógły się skończyć po godzinie, albo po czterech. Kompletnie nieznany przypomina brzydszą siostrę Narodzin gwiazdy, która aż kipiała od emocji. Tym razem mamy obraz co najwyżej letni i trochę nijaki (paradoksalnie, bo bohater w jednej ze scen tej nijakości się obawia).


To z pewnością świetny film dla miłośników Dylana i Chalameta. Dla jego stworzenia postaci warto było wybrać się do kina - wyrasta on na gwiazdę dużego ekranu młodego pokolenia (pamiętny występ w Tamte dni, tamte noce także to potwierdza). Szkoda tylko, że twórcom zabrakło trochę pomysłu na tę opowieść. Samo brzdąkanie na gitarze nie wystarczy, żeby stworzyć dzieło warte zapamiętania. W efekcie wyszedł średniak - 6/10. Gdyby nie Timothee (nominowany do Oscara, pozostali pretendenci na nagrodę Akademii, moim zdaniem nie zasługują) oceniłabym pewnie na 3/10.


Zrecenzowała: zielony_motyl

Fot. Filmweb

"Emilia Perez" - recenzja filmu

"Emilia Perez" - recenzja filmu


Emilia Perez rozbiła tegoroczny oscarowy bank – trzynaście nominacji! Do tego zgarnęła już 4 Złote Globy! Zapraszam do przedpremierowej recenzji.

Film zadebiutuje w Polsce oficjalnie 28 lutego, jednak już teraz można obejrzeć go w wielu kinach (zazwyczaj na pojedynczych seansach).

Tytułowa bohaterka to kobieta transpłciowa. Przez lata żyła jako Manitas, baron narkotykowy i meksykański mafiozo. Dorastała w przemocowym środowisku i niejako nie miała wyjścia – musiała wpasować się w zastane ramy, albo zginąć.

Rita jest prawniczką na początku kariery. Już teraz zdominowana przez patriarchat, nie ma większych szans na własną kancelarię, choć haruje za dwóch. To do niej Emilia zwraca się o pomoc. Pomoc w przejściu tranzycji, zniknięciu z przestępczego świata i rozpoczęciu życia w zgodzie z własną tożsamością. Pieniądze nie grają roli dla Perez, dla Rity są wytrychem do zaistnienia w świecie mężczyzn i zdobycia należnego uznania. Godzi się więc na tę szaloną przygodę.

Zaskakującym faktem jest, że film to musical pełen intrygujących piosenek (zgarnął Złoty Glob i za pojedynczy utwór, i za całokształt historii – w dwóch kategoriach; nagrodzono też Zoe Saldanę jako aktorkę drugoplanową). Początkowe wykonania przypomniały mi o świetnym polskim spektaklu 1989 (wystawianym w Teatrze Słowackiego w Krakowie) – podobne zbiorowe śpiewy, podszyte polityką.

Tej ostatniej jest w produkcji sporo. Rita, mimo że pracuje ponad normę, nie jest doceniana. To jej szef-obibok zgarnia wszystkie zachwyty, ona jako czarna kobieta nie ma szans, aby zaistnieć w branży, o szacunku nie wspominając. Rasizm, feminizm, nierówność klasowa przewijają się w filmie cały czas. Zaskakująco mało jest… transfobii – oczywiście Emilia musi upozorować własną śmierć, bo kartel nie wybacza. Jednak morduje też z błahych powodów. Nie ma bezpośrednich scen wymierzonych w Perez.

Brutalizm jest tutaj gdzie indziej. To mafia zabiera matkom synów, ucina palce, zakopuje zwłoki w masowych grobach nie do odnalezienia. I taką właśnie misję wymyśla sobie Emilia – chce zadośćuczynić pokrzywdzonym w przeszłości. Nawrócenie moralne i odkupienie win są ważnym elementem filmu.

Niemniej istotnym jest rodzicielstwo – Perez ma dwóch synów i musi ich opuścić, aby być sobą. Miota się jednak, tęskni, nie może być ojcem, którego pamiętają, wybiera więc bezpieczną rolę cioci.

Sam proces tranzycji został (od strony medycznej) potraktowany dość pobieżnie, natomiast mentalnie jest rozbudowany. Wielka w tym zasługa aktorki, Karli Sofii Gascon (pierwszej w historii kobiety transpłciowej nominowanej do Oscara). 

Oj wiele wody upłynęło od czasu kreacji Hilary Swank w filmie Nie czas na łzy (1999). Pomijając fakt, że rolę męską grała kobieta, obraz opowiadał o brutalnym mordzie z nienawiści, gdy sekret bohatera został odkryty. Emilia Perez natomiast to mainstreamowy film, w którym nikt nawet nie ocenia postaci. Ma wsparcie i akceptację – czy dzięki pieniądzom? Na to pytanie odpowiecie sobie udając się na seans. Warto zdecydowanie! 

Szykują się Oscary przełomowe. Jak te z nominacjami do Tajemnicy Brokeback Mountain (2005). Wówczas także przełamywano schematy: kowboje-geje. Dziś mamy transpłciową kobietę na czele kartelu. Ile nagród zgarnie? Zobaczymy na ile Hollywood jest gotowe…

Długo można by się rozpisywać o zaletach tej produkcji, ale najlepiej po prostu wybrać się do kina i wyrobić sobie zdanie. To film o kobietach (nie powstydziłby się go Pedro Almodovar): transpłciowych, wykorzystywanych, porzuconych, matkach, przyjaciółkach, kochankach – które chcą być zauważone, usłyszane, kochane. To film (jak cała sztuka świata zresztą) o miłości – wszelkich jej odcieniach. Ja się w trakcie seansu zakochałam (czego i Wam życzę) – zasłużone 10/10!


Zrecenzowała: zielony_motyl

Fot. Filmweb

"Prawdziwy ból" – recenzja filmu

"Prawdziwy ból" – recenzja filmu

 


Prawdziwy ból to film na wskroś sentymentalny, pełen wzruszeń, żalu, ale też dający nadzieję.

Opowiada o dwójce kuzynów, Żydów polskiego pochodzenia, którym niedawno zmarła ukochana babcia. Zostawiła im w spadku pieniądze z przeznaczeniem na podróż do kraju, w którym żyła. Postanowili więc wziąć udział w wycieczce zorganizowanej, śladami Żydów w Polsce. Pod koniec planują się odłączyć i odwiedzić babciny dom.

Całość gry aktorskiej opiera się głównie na dynamice relacji kuzynów, z których David (Jesse Eisenberg, będący zarazem scenarzystą i reżyserem) jest spokojny i zrównoważony, ma poukładane życie rodzinne, zaś Benji to lekkoduch, miłośnik palenia trawki, szczery do bólu – jest siłą napędową produkcji.

Benjiego zagrał Kieran Culkin (brat słynnego Kevina samego w domu), za którą to rolę zgarnął Złoty Glob. Trudno nie sympatyzować z tą postacią, jego wrażliwością oraz faktem, że zawsze mówi to co myśli. Obserwowanie zmian, jakie podróż w nim wywołuje, to prawdziwa gratka.

Niestety sama historia nie broni się już tak dobrze. Film bez większego tempa opisuje wycieczkę, miejscami dramatyczną (sceny kręcone w obozie koncentracyjnym na Majdanku robią duże wrażenie), z wzruszającymi momentami (cmentarz żydowski), jednak brakuje jakiegoś doprawienia, esencji, smaku, pikanterii.

Może to kwestia perspektywy i oczami amerykańskiego Żyda taka podróż właśnie tak wygląda, ale myślę, że Polaków trudno porwać tym dramatem.

Dodatkowym zarzutem jest niewyjaśnienie dokładnie, że naziści to Niemcy, a żarty typu "Żyd w pociągu w Polsce" sugerujące transport do obozu, są chybione. Podobnie scena robienia sobie "zabawnych" zdjęć na pamiątkowym pomniku. Elementy komiczne, mam wrażenie, twórcom się nie udały.

Z drugiej strony jednak uzasadnione są charakterem Benjiego, który jest, delikatnie mówiąc, bezkompromisowy. Problemy emocjonalne oraz rodzinne więzi tego bohatera to wartość dodana filmu.

Trochę razi natomiast ukazanie Polski jako kraju na wskroś przesiąkniętego wpływami sowieckimi oraz zdjęcia przedstawiające zapuszczone podwórka i zaniedbane kamienice. Oczywiście są i jest ich wiele w realu, jednak warto byłoby trochę wyważyć proporcje i pokazać także te odnowione, pięknie utrzymane. I próby uzasadnienia tego faktem, że bohaterowie odwiedzają małe miasteczka (poza Warszawą) nie wystarczą.

Na plus natomiast zaliczyć należy rozważania etyczne bohaterów – czym jest tytułowy prawdziwy ból, kto jak go odczuwa, kto ma do niego prawo, czyj jest prawdziwszy. 

Reasumując, otrzymujemy dramat zaledwie poprawy, a był w nim potencjał na dzieło o wiele większego kalibru. Oceniam na 6/10.


Film dostępny jest w serwisie Disney+.


Zrecenzowała: zielony_motyl

Fot. Plakat promujący film, Filmweb.pl

"Kiedy nadchodzi jesień" – recenzja filmu

"Kiedy nadchodzi jesień" – recenzja filmu

 


Francois Ozon jest mistrzem emocjonalnego kina i tym filmem tylko to potwierdza.

Historia zaczyna się niewinnie. Michelle mieszka na francuskiej wsi zupełnie sama. Jej sposobem na spędzanie wolnego czasu są spotkania z przyjaciółką Marie-Claude, którą czasem gdzieś podwozi (w tym do więzienia, gdy ta ostatnia odwiedza swojego syna). Michelle ma napięte stosunki z córką, za to uwielbia wnuka, Lucasa. Kiedy rodzina przyjeżdża w odwiedziny, babcia serwuje potrawkę z (wcześniej zebranych z Marie-Claude) grzybów leśnych, jak się okazuje, trujących.

Już sam ten opis zwiastuje ciekawą opowieść. Jednak to dopiero preludium do wydarzeń, jakimi uraczyli nas twórcy. Jest zajmująco, choć niespiesznie. Kiedy nadchodzi jesień aż kipi od napięcia.

Zachwyca na pewno przemyślana scenografia. Każda scena wygląda jak małe dzieło sztuki, widać dopracowanie szczegółów. Ogromnym atutem filmu jest piękne oddanie klimatu jesieni. Symboliczne również, wszak główne bohaterki są w jesieni życia. Świetne zdjęcia burgundzkich wsi i lasów pozwalają odpłynąć podczas seansu. Mimo trudnej tematyki i poważnego wydźwięku produkcji, twórcom udało się przemycić kilka nieco zawoalowanych elementów humorystycznych. Nie bez znaczenia jest przesłanie filmu, jego wydźwięk moralizatorski – niejednoznaczny i nienachalny, jednak wyraźnie dostrzegalny. 

Nie można także pominąć znamienitej gry aktorskiej. Jako ciekawostkę dodam, że Ludivine Sagnier po raz kolejny współpracowała z reżyserem, wystąpiła wszak już m.in. w gwiazdorskich 8 kobietach oraz Basenie.

Samą przyjemnością było uczestniczenie w zabawie z widzem. Kolejne wydarzenia, można było prorokować, ale pojawiały się myśli: "czy bohater się odważy...?". Otóż zazwyczaj się odważa, choć ogrom fabuły to niedopowiedzenia i "puszczanie oka" do widza.

Ozon jawi się jako najlepszy współczesny reżyser francuskiego kina. W pełni na ten tytuł zasługuje, nie tylko za sprawą Kiedy nadchodzi jesień, ale wspomniany film jedynie ten tytuł przypieczętowuje. Jestem jego fanką od ponad dwudziestu lat (oczarował mnie kryminalny musical 8 kobiet – z Cathrine Deneuve, a był to rok 2002) i niezmiennie nią pozostaję. To były niezwykle cenne dwie godziny obcowania ze sztuką. Z magią kina. Nawet nie muszę się zastanawiać na ile ocenić film: zasłużone 10/10.


Zrecenzowała: zielony_motyl

Fot. Plakat promujący film, Filmweb.pl

"Kleks i wynalazek Filipa Golarza" – recenzja filmu

"Kleks i wynalazek Filipa Golarza" – recenzja filmu

 


Kolejna odsłona przygód Ady Niezgódki w kolorowej Akademii Pana Kleksa. Hit czy kit?

Fabuła rozpoczyna się po wakacjach, kiedy dzieci wracają do bajkowego świata. Ada bardzo chce pomóc Albertowi zrozumieć uczucia. Początkowo myślała, że chłopiec jest w spektrum autyzmu, jednak okazał się robotem. Czy słynny profesor Ambroży Kleks znajdzie jakieś remedium? 

Jeśli oglądaliście pierwszą część i się podobała, mogę uspokoić – Wynalazek Filipa Golarza utrzymany jest w podobnym stylu. Efekty graficzne, scenografie – to wszystko koresponduje z Akademią…

Kluczem jest tytułowy bohater, którego wyśmienicie gra Janusz Chabior. Co ciekawe, jego postać wzorowana (wizualnie) jest na pewnym bohaterze trylogii Władcy Pierścieni. Chabior, bedący aktorem charakterystycznym, stworzony jest do grania postaci negatywnych, ma ogromne możliwości mimiczne, a jako czarodziej-wynalazca prezentuje się zacnie.


Wśród obsady nie zabraknie gwiazd muzycznych (Monika Brodka, Kasia Nosowska), a miły epizod w roli bajkowych wiedźm mają m.in. Katarzyna Figura i Małgorzata Ostrowska, która grała także w oryginale z lat osiemdziesiątych. Ponownie pojawia się również Piotr Fronczewski, jak zawsze w świetnej formie.

W kwestii muzycznej zauważyć należy ciekawą i chwytliwą interpretację wiersza o leniu w wykonaniu Czesława Mozila. Widziwie (znając z mediów szeroko rozreklamowany utwór) bujali się, gdy zabrzmiał w trakcie seansu.

W filmie nie zabrakło komizmu, jego największym źródłem były nieudolne próby odnalezienia się Kleksa w realnym świecie, którego zasad kompletnie nie rozumiał. Wywoływały głośny śmiech widowni.

Nowa odsłona przygód wokół Akademii nie jest zdecydowanie filmem wybitnym. Pamiętać jednak należy, że to polska produkcja i siłą rzeczy nie ma siły przebicia hollywoodzkich konkurentów (co widać chociażby po efektach specjalnych). Nie ten budżet, nie ta liga. Jednak oglądało mi się ją całkiem przyjemnie. 

Pierwsza część (z 2023 roku) nieco przypominała aspiracje twórców do nakręcenia opowieści podobnej do Harry'ego Pottera. Magiczna szkoła (Hogwart), nowa adeptka, dobroduszny Kleks – taki trochę Dumbledor, Mateusz (bajecznie zagrany przez Stankiewicza) trochę Hagrid, wnętrza zamku z portretami… Troszkę analogii było. Nowość ma odrobinę mniej tego typu naleciałości, gdyż spora jej część toczy się poza Akademią, a dużą rolę (zgodnie z tytułem) odgrywa technologia.

Kleks i wynalazek Filipa Golarza zadowala poprzez wpasowanie się w niszę. Nie jest to dorosłe, czy nawet młodzieżowe fantasy (w stylu Tolkiena), a zarazem nie bajka dla małych dzieci. Wykonanie aktorskie plus szczypta magii sprawiają, że dałam się uwieść opowieści. Przypomina mi ona początkowe tomy Harrego Pottera, które najbardziej mi się podobały.

Czary, bajki i gwiazdy polskiej popkultury w obsadzie – brzmi jak przepis na niezły film. I taki w istocie jest. Nie wybitny, z wadami (nawet licznymi), ale przyjemny. Nie zgodzę się więc z brutalną oceną wielu krytyków. Moje wewnętrzne dziecko bawiło się na 7/10.


Zrecenzowała: zielony_motyl

1. Zdjęcie (plakat filmowy) - Filmweb

2. Zdjęcie - własne

"Substancja" – recenzja filmu

"Substancja" – recenzja filmu

 

Źródło: plakat promujący film, filmweb.pl


Substancja to teatr jednego aktora – Demi Moore w świetnej formie.

Film opowiada o gwieździe showbiznesu, mającej program telewizyjny z treningami (coś a la nasza rodzima Chodakowska). Sparkles dobiega pięćdziesiątki i niestety w tej branży jest to początek rychłego końca kariery.

Celebrytka nie akceptuje swojego wieku i pojawiających się wraz z nim zmian w ciele. Kiedy więc trafia się okazja na udział w eksperymencie, który pozwoli jej oszukać działanie czasu, nie zastanawia się długo. Jak to jednak z podejrzanymi doświadczeniami bywa (a o czym kino uczyło nas od czasów Frankensteina), pojawią się poważne komplikacje… delikatnie mówiąc.

Substancja klasyfikowana jako horror (a bardziej wpisując się w klimat thrillera), jest tak naprawdę protest-filmem o kulcie młodości w mediach (i relacjach). Mała rola producenta telewizyjnego, dla którego kobieta w wieku 25 lat jest już "przeterminowana", idealnie obrazuje współczesne standardy piękna i sprzeciwia się im.

Demi Moore w roli głównej, powraca po latach mocną produkcją, przywołującą w pamięci jej dawne, wielkie role (G.I. Jane) i nie wstydzi się swojego dojrzałego ciała. Za tę kreację otrzymała już w tym roku Złoty Glob, a wygląda również na poważną kandydatkę do Oscara.

Nie jest to film przyjemny. Z pewnością wyrwie Was ze strefy komfortu. Warto jednak go obejrzeć, gdyż wnosi na ekran pewną świeżość. Należy docenić także scenariusz – Złota Palma w Cannes o czymś przecież świadczy. Pomysł był zacny, a i wykonanie godne pochwały.

Produkcja dostępna jest obecnie w kilku popularnych serwisach streamingowych w opcji wypożyczenia.

Moja ocena Substancji to mocne 7/10 (Demi Moore kreuje ten film i bez jej obecności wśród obsady ocena byłaby dużo niższa).


Zrecenzowała: zielony_motyl

James Hibberd - Ogień nie zabije smoka

James Hibberd - Ogień nie zabije smoka

 


GoTowe smaczki serialowe

Jeżeli nie znacie tej epickiej, powstającej w bólach, chłodzie, krwi i pocie produkcji HBO, a Pieśń Lodu i Ognia czeka gdzieś (być może na półce?) spokojnie na swoją kolej, nie radzę sięgać po ten bogaty w fandomowe smaczki tomik. No chyba, że ktoś jest spojlerowym masochistą.

Zastanawiam się jak wiele takich jak ta pozycji musi jeszcze powstać, zanim okaże się, że tego wyciśniętego do maximum kotleta już naprawdę odgrzewać się nie da. Być może w momencie, w którym zabraknie nieodkrytych ciekawostek dotyczących Gry o Tron, autorzy przerzucą się na kilkusetstronicowe wywiady z poszczególnymi aktorami i aktorkami, ukierunkowane właśnie na ten rozdział z ich życia zawodowego? Wiemy co się działo na planie serialu, bo widzieliśmy to na ekranach. Dzięki Pani Kim Renfro poznaliśmy ciekawostki dotyczące tego, co działo się poza zdjęciami. Teraz dzięki Panu Hibberdowi wzbogaciliśmy swoją wiedzę o fakty związane z radzeniem sobie gwiazd, chociażby z pokazaniem nagości na planie filmowym oraz trudnością pogodzenia się z czasem od ostatniego klapsa do dziś w myśl wielkiego przywiązania do swoich serialowych postaci. I… na tym moim zdaniem powinno się skończyć pisanie GoTowych ciekawostek. Bo można niebawem przedobrzyć…

Ale dobra, dosyć narzekania. Przecież nie od dziś wiadomo, że każdy chce zarobić. Nikt do czytania tego typu pozycji nas nie zmusza. Ta historia moim zdaniem stanowi granicę, po przekroczeniu której (czyli wraz z wydaniem kolejnego „nigdy nigdzie nikomu nieopowiedzianego tomu smaczków) może już się zdarzyć przesyt i ulanie.

Moje narzekanie nie jest w żadnym wypadku wymierzone w kierunku książki Pana Hibberda. Serial, choć z początku nie przypadł mi do gustu w ogóle, potem zawładnął mną całkowicie. Dzięki takim książkom jak „Ogień…” mamy okazję non stop odświeżać sobie to uniwersum. Martwi mnie jednak duże prawdopodobieństwo przepompowania tej epickiej ekranizacji i spowszednienia poprzez wydawanie kolejnych coraz to nowszych tego typu historii.

„Ogień nie zabije smoka” jak widać na pierwszy rzut oka z okładki to – „oficjalna, nigdy nieopowiedziana historia epickiego serialu”. Znajdziemy tu mnóstwo ciekawostek uszeregowanych chronologicznie od czasów sprzed pierwszego klapsa (np. jak to było na castingach) do momentu rozpaczy i niedowierzania po nakręceniu ostatnich zdjęć. Książkę głownie stanowią cytowane wypowiedzi m.in. aktorów, producentów, reżyserów i samego George’a R. R. Martina, zgrabnie połączone przez autora książki. Bardzo często wspomina się tu o sposobach radzenia sobie podczas kręcenia scen rozbieranych, nie to jednak było dla mnie najciekawsze. Coś, co mnie zaskoczyło, to fakt niesamowitego łutu szczęścia powielanego przez cały okres produkcji wraz z tożsamymi zbiegami okoliczności, które razem doprowadziły do powstania tej ekranizacji w ogóle i to powstania w epickiej jakości jeśli chodzi o całokształt. Długie godziny spędzone w ujemnych temperaturach, wielokrotnie kręcone duble, konieczność rozwiązania problemów z możliwością „ucieczki” niektórych aktorów do innych (być może bardziej kasowych lub uderzających po prostu w ich gust) produkcji, zmiana ludzi na stanowiskach odpowiadających za poszczególne elementy produkcji, bardzo ograniczony budżet w myśl kręcenia efektów specjalnych i co za tym idzie konieczność zastąpienia ich niekiedy… czymkolwiek, byle widz się nie zorientował i wreszcie ważna umiejętność przedstawienia ekranizacji książki, autor której wielokrotnie powtarzał, że stworzył ją w taki sposób, żeby zekranizować jej się nie dało. To tylko kilka z problemów, z którymi borykali się ludzie zaangażowani w powstawanie tego dzieła. Weiss i Benioff mieli naprawdę ciężki orzech do zgryzienia zaczynając z Grą o Tron. Połączyć wszystko w jedną całość i wprawić w ruch ten zlepiony niczym bajaderka mechanizm nie było łatwo. Ale o tym nie dowiedzą się Ci, którzy nie sięgną po zakulisowy przewodnik (chyba można tak to nazwać?) „Ogień nie zabije smoka”. Bardzo łatwo jest jednak oceniać i powtarzać w kółko jak to Panowie DDcy nie spieprzyli ostatniego sezonu…

Troski, żarty, opowieści (często z życia prywatnego), przyzwyczajenia, przygotowania do ról i wiele wiele innych zagadnień, którymi dzielą się z nami aktorzy na łamach tej książki, okraszone są finalnie zdjęciami z planu.

AUTOR: James Hibberd

TYTUŁ: Ogień nie zabije smoka

GATUNEK: film/kino/telewizja

DATA WYDANIA: 12.11.2020r

ILOŚĆ STRON: 528

WYDAWNICTWO: W.A.B.

ISBN: 9788328084421   

OCENA: 🌟🌟🌟🌟🌟🌟🌟★★★ (7/10)

PoważnieNiepoważny