Gdy Ferrari okazuje się Pandą 1.0 -„Nieumarłe czarownice” Ryszard Król


Są książki, które kupuje się oczami. Okładka, tytuł, klimat – wszystko krzyczy do ciebie: „weź mnie, tu czeka magia, mrok i kociołek pełen tajemnic”. Tak właśnie było w przypadku „Nieumarłych czarownic” Ryszarda Króla. Kociołek na okładce, obietnica rodzimowierczych tajemnic i stary dom po babci – no powiedzcie sami, kto by się nie skusił? Ja się skusiłem. I dostałem… coś zupełnie innego.

Na początku wszystko wygląda obiecująco. Stary, odziedziczony dom, dziwne odgłosy, zjawiska, które nie dają się racjonalnie wyjaśnić – klasyka horroru, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Czuć klimat, czuć napięcie, czuć, że zaraz coś wyjdzie z szafy i zaciągnie bohaterkę do innego wymiaru. Niestety, po kilku rozdziałach fabuła robi gwałtowny skręt, jakby ktoś zamiast horroru gotyckiego włączył przypadkowo film o egzorcyzmach klasy B.

Mamy więc Magdę, naszą bohaterkę, która próbuje ogarnąć dziedzictwo po babci, a przy okazji zostaje wrzucona w sam środek demonicznego chaosu. I tutaj pojawia się największy problem – autor, zamiast pogłębić wątek czarownic, rodzimowierców czy duchowego dziedzictwa, nagle pakuje nas w historię o opętaniu. Tak, jakby ktoś zamienił Sabat czarownic na Egzorcystę i powiedział „będzie dobrze”. Nie jest.

To, co mogło być mroczną opowieścią o wierzeniach naszych przodków, o kobiecej sile, o duchach i rytuałach, zostało potraktowane po łebkach. Rodzimowiercy zostali przedstawieni jak sekta z taniego dokumentu, a całość traci jakikolwiek sens duchowy czy emocjonalny. Widać, że autor nie miał rozeznania w temacie, przez co całość brzmi, jakby ktoś przepisał kilka mitów z Wikipedii, a potem dorzucił demona „żeby było strasznie”.

Ale dobrze – zostawmy tematykę, skupmy się na warsztacie. Akcja pędzi na złamanie karku. Przeskoki czasowe, brak tła psychologicznego, wydarzenia dzieją się tak szybko, że czytelnik nie ma czasu złapać oddechu. Bohaterowie? Są, ale równie dobrze mogłoby ich nie być. Są płascy, bez wyraźnych motywacji, jakby ktoś ich stworzył tylko po to, by przeżyli kilka scen i zniknęli. Dialogi – miejscami autentyczne, miejscami rozwleczone jak guma do żucia, która dawno straciła smak.

A jednak, mimo tych wad, książkę czyta się błyskawicznie. Styl jest prosty, lekki, bez zadęcia. Dla fanów krwi, przemocy i szybkiej akcji to może być nawet frajda. Nie brakuje scen brutalnych, ociekających gore, i to trzeba przyznać – Król potrafi opisać rozlew krwi tak, że człowiek aż poprawia się w fotelu. Tylko… to wszystko nie ma duszy. Ani czarownic, ani magii, ani tej tajemnicy, której oczekiwałem po tytule.

„Nieumarłe czarownice” to książka, która udaje coś, czym nie jest. Obiecuje magię, a daje egzorcyzmy. Kusi tajemnicą, a kończy się kliszami z horrorów, które już widzieliśmy sto razy. To trochę jak kupić Ferrari, a potem odkryć, że ktoś wsadził do niego silnik od Fiata Pandy 1.0 – niby jedzie, ale nie o to chodziło.

Czy sięgnę po tom drugi, jeśli powstanie? Raczej nie. Chyba że autor zdecyduje się wrócić do tego, co obiecał na początku – do czarownic, magii i słowiańskiego mroku, który naprawdę ma potencjał. Bo ten potencjał tu jest – tylko przykryty warstwą hollywoodzkiej papki o demonach i opętaniach.

Dla miłośników szybkiego, krwawego horroru – może być ciekawostką. Dla tych, którzy szukają głębi, rytuału i czaru dawnych wierzeń – to raczej rozczarowanie.

🩸 Ocena: 3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz