Michał Śmielak - Wnyki
Druga powieść to zazwyczaj poważniejszy
test niż debiut. Ta pierwsza może być efektem wielu lat pracy, pisania do
szuflady, istnym opus magnum. Zdarza się, że na nią, wyczekaną i wychuchaną,
autor zużyje wszystkie pokłady kreatywności i energii. W takich przypadkach
kolejne bywają wtórne i nieciekawe. Ale, na szczęście częściej, jest odwrotnie
– pisarz nabiera doświadczenia, wprawy, rozwija skrzydła. „Wnyki” należą do tej
drugiej kategorii.
Policjant Kosma Ejcherst otrzymuje od
wuja, wysoko postawionego w kościelnej hierarchii, dyskretne zlecenie – w małej
wsi w Karkonoszach zaginął ksiądz. Ale Wnyki nie są zwyczajną wsią. Na
tamtejszą parafię trafiają duchowni, którzy mają coś na sumieniu – żeby
przemyśleć swoje postępowanie, a może żeby przeczekać burzę wokół skandalu?
Bohater rozpoczyna śledztwo, ale idzie mu opornie. Nikt nic nie wie, ksiądz po
prostu spakował swoje rzeczy i zniknął w środku nocy. Czy kluczem do zagadki
jest miejscowy włóczęga, Rubens? Może tajemniczy mężczyzna, który pojawia się
codziennie pod kościołem? A może w lokalnej legendzie o Chrystusie zstępującym
z krzyża, by ukarać grzeszników, jest jednak ziarno prawdy? Droga do niej
będzie jednak wyboista.
„Wnyki” pod wieloma względami różnią się
od debiutanckiego „Znachora”. Akcja toczy się wolno, wręcz leniwie, a atmosfera
zagęszcza powoli. To właśnie atmosfera jest największą siłą tej powieści: to
wręcz duchota. Chociaż nic się nie dzieje, zza rogu nie wyskakują zamaskowani
seryjni zabójcy, nikt nikogo nie pali w piecu na czarownice, czujemy, że coś
jest nie tak. Coś wisi w powietrzu, ale nie w ten oczywisty sposób, gdy każda
strona przybliża nas do rozwiązania zagadki. We „Wnykach” zagadka właściwie
rozwiąże się sama, ale nie zawiedziecie się. Każdy sympatyczny wieczór przy
kieliszku nalewki z proboszczem, randka z Mają, rozmowa z gospodynią
Walasiakową, pogaduszki pod sklepem przy piwie, wszystko podszyte jest
niepokojem.
Na tle „Znachora”, którego wiele osób
chwaliło za humor i tempo, „Wnyki” przedstawiają się jeszcze lepiej. Autor ma
świetne ucho do dialogów, czego najlepszym dowodem jest rewelacyjna pierwsza
rozmowa pomiędzy Kosmą i Sylwią w sklepie. Mi osobiście najbardziej przypadł do
gustu Kacper – każde jego pojawienie się w powieści to dowód na to, że używać
wulgaryzmów można z fantazją i finezją. Kolejną zaletą jest brak dłużyzn: co
prawda nie było to dla mnie rażące, jednak w „Znachorze” pewna część akcji była
po prostu przegadana: troje bohaterów notorycznie siedziało nad kieliszkiem
nalewki i porządkowało fakty dotyczące śledztwa. Bohaterowie „Wnyków” nie
gadają – robią.
Jeśli miałabym do czegoś się przyczepić,
byłby to główny bohater. O Kosmie wiemy stosunkowo niewiele – jedynie to, że
sam uczęszczał do seminarium, z którego wyleciał z hukiem w wyniku skandalu.
Poza tym nie ma nic, za co moglibyśmy go polubić lub znienawidzić – co w pewnym
sensie jest zaletą na tle popularnej dziś tendencji to tworzenia bohaterów w
zamierzeniu mrocznych i fascynujących, w efekcie zaś bucowatych i
antypatycznych. Niewyjaśniona tajemnica oraz zakończenie wskazuje, że z Kosmą
jeszcze się spotkamy, może więc postać policjanta nabierze jeszcze rumieńców.
Chociaż debiut Michała Śmielaka przypadł
mi do gustu, „Wnyki” są moim zdaniem powieścią lepszą pod wieloma względami:
akcji, intrygi, budowania napięcia, atmosfery. Tym, co bez wątpienia łączy te
dwie powieści jest kwestia winy i kary. Podobnie jak w „Znachorze” autor
zastanawia się, jak powinna wyglądać pokuta i czym jest sprawiedliwość. A co,
jeśli ktoś w ogóle nie zasługuje na drugą szansę?
Aleksandra Woźniak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz