Kompletnie nieznany - recenzja filmu
Kompletnie nieznany to gratka dla fanów Boba Dylana. Czy biografia muzyka spodoba się pozostałym widzom?
Historia rozpoczyna się dość romantycznie (film zresztą cały taki jest). Młody Dylan podróżuje autostopem, aby spotkać się ze swoim idolem. Towarzyszy mu gitara, na której wprawnie gra folkowe numery i... tak jest praktycznie przez ponad dwie godziny.
Zmieniają się piosenki, zmieniają (i powracają) kobiety. Artysta przechodzi od fazy odtwórczej do komponowania i pisania tekstów własnoręcznie. W między czasie odwiedza festiwale, staje się rozpoznawalny i nieco zmanierowany. Rozczarowuje otoczenie, ale w zawadiacki sposób z nonszalancją.
Gra aktorska odtwórcy głównej roli to ogrom pracy i umiejętności oraz talentu. Chalamet jest w tej kreacji wyborny. Ma urok nastolatka, by za chwilę być ekscentrycznym gwiazdorem. Śpiewa, gra na gitarze i harmonijce ustnej.
Ogółem - piosenki towarzyszą obrazowi przez cały czas. W różnych wykonaniach, jednak na szczególną uwagę zasługuje to najbardziej intymne - Blowin in the wind w duecie.
Gdzieś tam w tle pobrzmiewa polityka lat sześćdziesiątych, walki o równość klasową, ale sprawy społeczne są zaledwie wątłym tłem dla esencji filmu - muzyki. Na jej brak nikt nie może narzekać. Tylko... czy obraz oferuje coś jeszcze?
Niestety niewiele. Niby są jakieś wątki relacji z kobietami, niby są protest songi i ewolucja artysty, jednak zabrakło akcji, fabuły, osi historii. Oglądamy bowiem kolejne wykonania Chalameta i spółki, ale równie dobrze film mógły się skończyć po godzinie, albo po czterech. Kompletnie nieznany przypomina brzydszą siostrę Narodzin gwiazdy, która aż kipiała od emocji. Tym razem mamy obraz co najwyżej letni i trochę nijaki (paradoksalnie, bo bohater w jednej ze scen tej nijakości się obawia).
To z pewnością świetny film dla miłośników Dylana i Chalameta. Dla jego stworzenia postaci warto było wybrać się do kina - wyrasta on na gwiazdę dużego ekranu młodego pokolenia (pamiętny występ w Tamte dni, tamte noce także to potwierdza). Szkoda tylko, że twórcom zabrakło trochę pomysłu na tę opowieść. Samo brzdąkanie na gitarze nie wystarczy, żeby stworzyć dzieło warte zapamiętania. W efekcie wyszedł średniak - 6/10. Gdyby nie Timothee (nominowany do Oscara, pozostali pretendenci na nagrodę Akademii, moim zdaniem nie zasługują) oceniłabym pewnie na 3/10.
Zrecenzowała: zielony_motyl
Fot. Filmweb
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz