Powieści typu tête-bêche, czyli po polsku tetbeszki, to dość specyficzne i rzadko spotykane publikacje. To tak jakby dwie książki w jednej - dwie historie wydane przeciwstawnie, często powiązane ze sobą, ale możliwe do czytania osobno. Tego typu książką, która ukazała się całkiem niedawno nakładem Wydawnictwa Albatros, jest "Dom Klepsydry" Garetha Rubina. 



Na tę powieść składają się dwie krótsze opowieści, z których każda ma swój kolor okładki: niebieska rozgrywająca się w latach osiemdziesiątych XIX wieku w Anglii, czerwona - w 1939 roku w Kalifornii. Pierwsza historia śledzi losy Simeona Lee, młodego lekarza, który trafia na wyspę Ray, do ponurej posiadłości o tajemniczej nazwie Dom Klepsydry, gdzie jej właściciel, proboszcz, twierdzi, że został otruty. Mężczyzna próbuje więc ustalić o co chodzi z chorobą proboszcza, a przy okazji odkrywa wiele mrocznych tajemnic. Druga z opowieści pochyla się nad historią Oliviera Tooke'a, pisarza pochodzącego z bogatej i znaczącej rodziny, którego znaleziono martwego. Jego przyjaciel, Ken Kourian, nie wierzy w policyjną teorię o samobójstwie, postanawia więc na własną rękę odkryć, co się naprawdę stało...

 "Najwyraźniej Dom Klepsydry znajdował się w samym centrum tych wszystkich dziwnych wydarzeń"

Książkę można czytać od strony niebieskiej, od czerwonej, albo naprzemiennie - po rozdziale z każdej strony. Ja wybrałam pierwszą opcję, bo jestem fanką dziewiętnastowiecznych powieści oraz angielskich klimatów i wydaje mi się, że to była bardzo dobra decyzja. Pierwsza z dwóch mini historii składających się na tę książkę okazała się bowiem nastrojowa, z mrocznym, tajemniczym klimatem, z pełną sekretów posiadłością i ze sprawami zagadkowych zgonów. Moim zdaniem, była wręcz lepsza, niż druga opowieść, mocna, na swój sposób hipnotyzująca, a pod koniec wręcz zaskakująca.

Druga z historii, ta rozpoczynająca się z czerwonej strony, była według mnie nieco bardziej naciągana, wręcz pełna zbiegów okoliczności. Oczywiście w niej również pojawiły się zawiłe tajemnice przeszłości i kryminalne zagadki do odkrycia, ale jakoś mnie mniej wciągnęły, choć nie przeczę, że chwilami były bardzo poruszające. Podobało mi się za to jak mocno autor powiązał obie historie, w jak interesujący sposób je poprowadził do wspólnego mocnego finału i w ogóle jak niejednoznacznie zbudował całą intrygę. 

Mimo iż jest to książka pełna morderstw i mrocznych sekretów, to jej lektura była wyjątkowo przyjemna i pełna specyficznego uroku. Autor napisał swoje opowieści w bardzo przystępnym stylu (tu oczywiście też brawa dla tłumacza!), a zarazem zadbał o odpowiednią dynamikę akcji, stopniowo odkrywając tajemnice, a chwilami wręcz zaskakując rozwiązaniami fabularnymi. Spowodowało to, że te prawie 500 stron przeczytałam z zaledwie kilka dni, a momentami wręcz nie mogłam się oderwać od tej powieści. 

"- Dalej nic nie ma.
- Czyżby? Obróć książkę."

Gareth Rubin porwał się tu na coś oryginalnego - stworzył historię, która choć składa się z dwóch dość różnych opowieści, to stanowi bardzo logiczną i dobrze poprowadzoną całość, a co najciekawsze, można ją czytać na różne sposoby i za każdym razem będzie satysfakcjonującą lekturą. "Dom Klepsydry" to było moje pierwsze spotkanie z powieścią tetbeszką, ale już wiem, że nie ostatnie, bo ta forma, tak różna od typowych powieści, dobrze poprowadzona wydaje się wyjątkowo wdzięczną pozycją. Polecam!

tytuł: "Dom Klepsydry"
tytuł oryginału: "The Turnglass"
autor: Gareth Rubin
tłumaczenie: Robert Waliś
data wydania: 2024-02-28
wydawca: Wydawnictwo Albatros
liczba stron: 448
ISBN: 978-83-6775-954-0

Recenzja we współpracy z Wydawnictwem.

Autorka recenzji: Aga K

Brak komentarzy: